Za seminaryjną furtą

Czyli, mówiąc językiem przez wszystkich rozumianym, za drzwiami.

ks. Włodzimierz Lewandowski xwl ks. Włodzimierz Lewandowski

Seminarium. Zamknięte drzwi. Dyżurujący przy nich zaprasza gościa do specjalnego pokoju, zwanego rozmównicą, gdzie możliwe jest spotkanie z osobą tu studiującą. Więcej szczęścia mają uczestnicy rekolekcji powołaniowych. Przez kilka dni mogą oddychać klimatem seminaryjnych murów, wejść w rytm życia dnia kleryka, pytając przy okazji o swoje miejsce w życiu. Co wcale nie znaczy, że w tym czasie odkryją i poznają specyfikę miejsca formacji przyszłych księży.

Zamknięte drzwi wzbudzają zainteresowanie. Co dzieje się za nimi? Kim są studiujący tu mężczyźni? Jakie mają problemy? Dlaczego są tu a nie gdzie indziej?

Odpowiedzi proste nigdy nie będą zadowalające. A takimi najczęściej karmiona jest osoba nie mająca wstępu za zamknięte drzwi. Zdana jest na opowieści. Te, niestety, najczęściej pochodzą od osób, które seminarium opuściły. Z różnych powodów. Same, albo z pomocą przełożonych. Część z nich pobyt w seminarium traktuje jako czas pozwalającej odkryć swoje prawdziwe powołanie łaski. Odejście stąd nie rodzi w nich frustracji, żalów, pretensji. Bywa też inaczej. Słyszymy wówczas opowieści o niedojrzałych chłopakach, z niskim poziomem inteligencji, zakompleksionych, nie potrafiących znaleźć sobie miejsca w innych środowiskach.

Jacy są naprawdę? Różni. Magister prawa obok technika. Absolwent mającego doskonałą renomę liceum obok kogoś, kto zdał wieczorową maturę w prowincjonalnym miasteczku. Choleryk obok flegmatyka. Idealista obok zimnego pragmatyka. Ukształtowany przez jeden ze współczesnych ruchów odnowy obok pochodzącego z tradycyjnej parafii. Różnice można wskazywać w nieskończoność. Mieszanka wybuchowa. Czasem rzeczywiście coś wybuchnie. Ale żeby tak wszystkich pod jeden mianownik. A właściwie poniżej mianownika. To już przesada.

Za moich czasów w seminarium włocławskim studiowało dwóch wybitnych muzyków (obaj z sukcesami na poziomie międzynarodowym), mistrz judo, kilku młodych poetów, wielu – co nie było powszechne – znało doskonale obce języki. Większość miała swoje pasje, zainteresowania, daleko wykraczające poza zakres studiów filozoficznych i teologicznych. Owszem, niektórym nauka łatwo nie przychodziła. Nadrabiali wówczas pracowitością, systematycznością, często brakującą bardziej uzdolnionym.

Kilka miesięcy przed maturą odwiedziłem w Warszawie panią Mirkę Hankiewicz z Prymasowskiego Instytutu Maryjnego. Poznałem ją w siódmej klasie. Dwa razy przeżywaliśmy razem oazę rekolekcyjną. W jej mieszkaniu spotykaliśmy się na ewangeliczne rewizje życia. Pytała o plany na przyszłość. Mówiłem o swoich dylematach. ATR ze specjalizacją leśną czy historia sztuki z konserwacją zabytków. Interesowały mnie oba kierunki. Zarówno z lasem, jak i z konserwatorami zabytków, związany byłem od dziecka. Babcia (bo tak się do nie zwracaliśmy) wysłuchała. Nie komentowała, nie zadawała zbędnych pytań. Na odchodne włożyła mi do ręki małą książeczkę. Ks. dr Włodzimierz Okoński, Na rozdrożu. Przemycona z Londynu. Autor był lekarzem i księdzem, znanym duszpasterzem młodzieży polonijnej w Anglii. Pozwolę sobie przytoczyć na koniec jeden fragment. Dla mnie decydujący. Dla pytających o to, kim są ludzie za seminaryjną furtą wiele wyjaśniający.

„Tymczasem miłosierny Bóg szuka na swą służbę nie leniów ani kretynów, lecz pełnowartościowych młodych ludzi, a więc takich, którzy mają na pewno jakieś jasno przejawiające się zdolności, powiedzmy matematyczne, mechaniczne, lekarskie, sportowe czy literackie. Wie Pan Bóg o tym, że mają, bo sam im je wlał, gdy formował ich dusze, w miłosiernej współpracy z ich rodzicami. I właśnie z tych zdolności żąda ofiary”.