Autentyczny muzułmański wzrost religijności wykorzystali ludzie, którzy świetnie zdają sobie sprawę z rozdzielenia tych dwóch sfer życia - stwierdził na łamach Rzeczpospolitej Marek Pielach.
W artykule "Bóg wplątny w politykę" opublikowanym w Rzeczpospolitej czytamy m. in.: Największą siłą islamu stała się nie ropa, ale wiara. I ta wiara szybko padła ofiarą polityki, czego skutki wyraźnie dziś widzimy. Oczywiście w islamie od samego początku nie istniał i nie istnieje podział na sacrum i profanum. Mahomet był przywódcą religijnym, ale też organizatorem państwa. Dlatego wszystko jest islamem. Także polityka. Problem w tym, że autentyczny muzułmański wzrost religijności wykorzystali ludzie, którzy świetnie zdają sobie sprawę z rozdzielenia tych dwóch sfer życia. Rzecz jasna dla bin Ladena, tak jak dla innych weteranów wojny afgańskiej, wstrząsem natury religijnej była decyzja Saudów, którzy (po najeździe Saddama Husajna na Kuwejt) zamiast jego oferty ochrony świętych miejsc islamu wybrali propozycję amerykańską. Stopa niewiernego stanęła na ziemi, na której jest Mekka, i to bezpośrednia przyczyna obecnej fali terroryzmu. Ale jest to jednocześnie pretekst do rozpętania politycznej walki, w której religijna jest tylko retoryka. "Z pomocą Boga prosimy każdego muzułmanina, który wierzy w Boga i chce zostać nagrodzony, o stosowanie się do bożego rozkazu zabijania Amerykanów i rabowania ich pieniędzy gdziekolwiek i kiedykolwiek się znajdują. Wzywamy również muzułmańskich ulemów, władców, młodzież i żołnierzy do zadawania ataków szatańskim siłom USA i pomocnikom diabła, sprzymierzonym z nimi". To fragment fatwy wydanej przez bin Ladena w lutym 1998 roku, a więc jeszcze przed atakiem na World Trade Center, inwazjami na Afganistan i Irak oraz publikacją nieszczęsnych karykatur. Te słowa to nic innego jak radykalny program polityczny przedstawiony jako wola boża. Usunięcie wojsk amerykańskich z Arabii Saudyjskiej i Zatoki Perskiej to tylko pierwszy punkt. W kolejnych manifestach bin Laden głosi potrzebę wyzwolenia Jerozolimy z rąk Żydów, obalenia "nieislamskich" rządów w świecie muzułmańskim, a nawet stworzenia globalnego kalifatu. Także obecne zamieszki na Bliskim Wschodzie mają swoje cele polityczne: zwiększają wpływy lokalnych przywódców, są policzkiem dla Europy i kanalizują gniew muzułmańskiego wyżu demograficznego, który mógłby zaowocować problemami wewnętrznymi. "Fundamentaliści powołują się na tradycje religijne, by w ramach ich symboli wyrazić współczesne problemy" - pisał w 1995 roku urodzony w Damaszku politolog Bassam Tibi. To wszystko jest więc polityką, która ma swoje konkretne cele. Najważniejszym jest zatrzymanie czasu. Zachowanie wiary niepiśmiennych pasterzy, utrzymywanie analfabetyzmu i feudalnych struktur społecznych przed naporem globalizacji. Tak, aby nic się nie zmieniło. Tak, aby mogli rządzić ci, którzy rządzili zawsze. Cel uświęca środki: przemoc, zabijanie niewinnych, a nawet wojnę religijną i zderzenie cywilizacji, jeśli będzie trzeba. Polityka łączy się z szaleństwem i nihilizmem, a religia jest tylko ofiarą.
Armia izraelska nie skomentowała sobotniego ataku na Bejrut i nie podała, co miało być jego celem.
W niektórych miejscach wciąż słychać odgłosy walk - poinformowała agencja AFP.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.
Kraje rozwijające się skrytykowały wynik szczytu, szefowa KE przyjęła go z zadowoleniem
Sejmik woj. śląskiego ustanowił 2025 r. Rokiem Tragedii Górnośląskiej.