20 tys. osób, głównie buddyjskich mnichów, wyszło wczoraj na ulice miast, co nie zdarzyło się w Birmie od 1988 r. Niektórzy wzywają do "zmiecenia wojskowej dyktatury" - podała Gazeta Wyborcza.
- Maszerujemy dla ludu. Chcemy, by lud się do nas przyłączył - śpiewało wczoraj 10 tys. mnichów na ulicach dawnej stolicy kraju Rangunie. Przechodnie klaskali i dawali im kwiaty, butelki z wodą i maść na zbolałe nogi. W pochodzie wzięły po raz pierwszy udział mniszki w białych szatach. Inny duży marsz miał miejsce w Mandalaj, drugim mieście Birmy i wielkim ośrodku buddyjskim z 200 klasztorami. Choć policja nie interweniowała, atmosfera była bardzo napięta. Protesty filmują agenci bezpieki, a na rogach ulic Rangunu stoją uzbrojeni w karabiny cywile. Mnisi chcą odwołania sierpniowych podwyżek cen paliwa, które pociągnęły za sobą gwałtowny wzrost cen żywności i biletów komunikacji miejskiej oraz brutalnie tłumione protesty biedoty. Żądają także przeprosin za poturbowanie i aresztowanie kilku mnichów podczas jednego z wcześniejszych marszów. W piątek radykalne Przymierze Wszystkich Mnichów Buddyjskich, które organizuje marsze, poszło jeszcze dalej. Ogłosiło, że protesty będą trwały dopóty, dopóki nie zostanie "zmieciona dyktatura wojskowa". Przymierze wezwało wiernych, by codziennie o godz. 20 wychodzili na próg domów i przez kwadrans się modlili. Weekendowe protesty w Birmie coraz bardziej przypominają ludową rewoltę przeciwko juncie. W odróżnieniu od ostatnich wydarzeń na taką skalę z 1988 r., bezlitośnie utopionych we krwi przez wojsko, jej motorem nie są studenci, ale mnisi, których armia dotąd nie śmiała tknąć. Kilkuset mnichów próbowało wczoraj dotrzeć pod dom pani Daw Aung San Suu Kyi. Birmańska noblistka i liderka opozycji jest w nim zamknięta od czterech lat. Mnisi zostali jednak zawróceni przez policję. Ale w sobotę kordon funkcjonariuszy na ulicy prowadzącej do najbardziej strzeżonego domu w Birmie rozstąpił się. Dwutysięczny pochód, recytując na głos buddyjską sutrę miłości, poszedł dalej. 62-letnia Suu Kyi, która widuje tylko swego lekarza, wyszła na próg swego domu. Płacząc, ukłoniła się i pomachała zgromadzonym. Ci ostatni wołali: "Długiego życia, zdrowia i wolności dla Suu Kyi". Po odmówieniu modlitwy tłum przeszedł na drugą stronę ulicy. - To nadzwyczajny dzień - powiedział jeden z mnichów. - Suu Kyi wygląda dobrze, jesteśmy szczęśliwi. W 1990 r. demokraci, którym przewodzi pani Suu Kyi, wygrali jedyne wolne wybory w historii rządzonego od 1962 r. przez juntę kraju. Generałowie je unieważnili, a przeciwników dyktatury uwięzili. Z ostatnich 18 lat noblistka 11 przesiedziała w areszcie domowym. Niedawno w Pekinie jeden z generałów birmańskich ujawnił, że nie ma planów, by wypuścić Suu Kyi na wolność. Żądają tego protestujący. Ich znakiem stała się odwrócona do dołu żebracza miska, którą niesie mnich idący na czele pochodu. Zrewoltowani mnisi wezwali bowiem opatów klasztorów, by nie przyjmowali darowizn od wojskowych. Dla buddysty, a są nimi członkowie junty, odmowa przyjęcia jałmużny równa się ekskomunice i oznacza stracenie szansy na reinkarnację w lepszej postaci. To cios dla generałów, którzy, by zyskać łaski, hojnie fundują budowę nowych świątyń i złocenie posągów Buddy. Czy pokojowa rewolucja może doprowadzić do upadku junty? Obserwatorzy w to nie wierzą. Aung Zaw, jeden ze studenckich przywódców protestów z 1988 r., obecnie szef wydawanego w Bangkoku magazynu internetowego "Irrawaddy", obawia się konfrontacji. - Generałowie nie są zdolni do kompromisu - powiedział nam. - Armia nie interweniuje, ale to nadal największa i najpotężniejsza instytucja w kraju - dodaje znawca Birmy David Steinberg. Jego zdaniem warunkiem kompromisu byłoby poparcie go przez umiarkowanych generałów. Źródła emigracyjne podają, że szef junty generał Than Shwe zwołał pod koniec tygodnia nadzwyczajną naradę. Oficjalnie rząd twierdzi, że nie planuje wprowadzenia stanu wyjątkowego, ale widoczne są ruchy wojsk. Jeden z możliwych scenariuszy to posłanie żołnierzy przebranych za mnichów i wywołanie zamieszek, które wojsko stłumi. Chodzi o to, by rozbić protesty, nie wywołując ogólnego powstania wiernych. Than Shwe nakazał też odciąć dostawy żywności i wody oraz dostęp wiernych do zbuntowanych klasztorów. - Kluczowy dla protestów będzie jutrzejszy dzień - mówił nam w niedzielę Aung Zaw. - Na godz. 13 mnisi zapowiadają wielką demonstrację w Rangunie. Jak zareaguje armia?
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.