Reklama

Lot nad strąconym gniazdem

Wspomnienia, po dziesięciu latach, ciągle są świeże. Przez kilka pierwszych lat śniło mi się to po nocach.

Reklama

Lot nad strąconym gniazdem   Henryk Przondziono /Foto Gość Akcja ratownicza rozpoczęła się w kilkanaście minut od katastrofy. Pierwsi byli na miejscu strażacy, później karetki pogotowia i ratownicy górniczy - Podjeżdżały i odjeżdżały jak taksówki - mówi. - Otwierały się drzwi, wysiadali lekarze czy ratownicy, brali rannych nie pytając o nic, pakowali do środka i - odjazd! Taksówki zresztą także wywoziły ludzi. Bezpłatnie. Szacunek! Mnie też chcieli zabrać. Nie pozwoliłem. Tam byli ciężej ranni - wspomina.

Pamięta, jak do karetki podbiegł gość w czarnym płaszczu, pokazując lekarzom na miejsce, skąd mają zabrać rannego. Przy pierwszym słowie z ust buchnęła mu krew. Nikt już nie patrzył gdzie miał wycelowaną rękę. Wciągnęli go do karetki, odjechali na sygnale. Kociubie opatrzono rękę i nakazano zgłosić się do lekarza. Wtedy dopiero, wspomina pan Zbigniew, zaczęły do niego docierać wołania o pomoc tych, co zostali w gruzowisku.

- Wrzaski, walenie w konstrukcje, złorzeczenia. Niedaleko mnie człowiek, mąż, który wydostał się na zewnątrz. Nerwowo dzwonił do rodziny. W środku zostali żona i syn. Dzwoni raz, dzwoni drugi, trzeci... Nikt nie odbiera. Za każdą kolejną próbą najgorsze przeczucia krzepną w bezradną rozpacz.

Nie pójdę!

Ludzie ocaleni z katastrofy sami pchają się z powrotem. Na wyścigi z ratownikami wciskają się w szpary i dziury. Tylko, w przeciwieństwie do ratowników, nie mają na sobie żadnego sprzętu ochronnego. Mają za to najlepszą wiedzę, gdzie szukać. Dlatego ratownicy biorą ich w opiekę, zamiast wyganiać z miejsc, gdzie ciągle wszystko jeszcze trzeszczy.

- Hodowca ze Strzelec polskich uratował w ten sposób kolegę, bo był przy nim pierwszy, przed ratownikami - mówi Kociuba. Ale nie wszyscy ładują się bez opamiętania pod poskręcane blachy. Są tacy, co nie ruszyli się z miejsca. Patrzą tylko w tamtą stronę z przerażeniem i lękiem, który odebrał im władzę w nogach.

- Bali się. Bardzo się bali. Mówili wprost: nie pójdę. I nie poszli. Choć tam, w zawalisku, być może ich rodziny, na pewno ptaki - opowiada Zbigniew Kociuba. To był pierwszy sygnał, że poszkodowani w katastrofie, to nie tylko ci z połamanymi nogami, rozbitymi głowami, zwichniętymi kostkami i pozdzieraną skórą.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7
2°C Piątek
dzień
2°C Piątek
wieczór
0°C Sobota
noc
-1°C Sobota
rano
wiecej »

Reklama