Do pobliskiej wsi Nowouzinka wywieziono żonę burmistrza Wołkowyska z 16-letnim synem. Chłopak dostał tam ataku bólu brzucha, wskazującego na zapalenie wyrostka robaczkowego. Matka pobiegła do przewodniczącego kołchozu z prośbą o wypożyczenie koni na podróż do szpitala w miasteczku Jawlenka, odległego o 65 km. – Niet! – odpowiedział „predsiedatiel”, uzasadniając, że konie są potrzebne do pracy. A potem dodał: – „Was, wragow naroda, na to zdies priwiezli, sztob wy podochli” (zdechli). Polka daremnie klękała przed nim i całowała jego buty. Chłopak umarł w strasznych bólach na kolanach matki.
Z czasem tamtejsi mieszkańcy zaczęli się do Polaków przekonywać. Zwłaszcza do Jonkajtysów, bo matka, pani Maria, świetnie znała rosyjski, lubiła ludzi i umiała z nimi żartować. Nikt w tej rodzinie nie uchylał się od pracy. Nawet 12-letni Janek orał pola w kołchozie parą wołów.
Jednak za ich pracę kołchoz im nie płacił. Okazało się, że jedynym sposobem, żeby tu przeżyć, jest podkradanie żywności z kołchozu i słomy na opał z pól. Jonkajtysowie długo się przed tym wzbraniali, choć okazji nie brakowało. Tutejsi w ten sposób po prostu pobierali należne sobie wynagrodzenie. W końcu, żeby nie umrzeć z głodu, także dzieci Jonkajtysów zaczęły przynosić do domu kołchozowe ziarno. – W pierwszej po sześciu latach spowiedzi w Warszawie powiedziałam o tym księdzu. Ale on aż wyszedł z konfesjonału ze śmiechu, że w tych warunkach uznałam to za grzech – wspomina.
Kobieta z zamieszkującego te ziemie, rdzennego ludu Mordwinów, pozwoliła Jonkantysom obsiać jarzynami kawałek swojego ogrodu. Niestety, przewodniczący kołchozu, gdy się o tym dowiedział, zwymyślał kobietę i zadeptał całe poletko buciorami. – Jednak ten sam człowiek uratował później życie mnie i mojej mamie podczas powodzi – oddaje mu sprawiedliwość pani Grażyna.
Szalona abstrakcja
W każdym mieszkaniu, które zajmowali w czasie tych sześciu lat, zawieszali nad drzwiami krzyżyk, a naprzeciw niego obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. – Codziennie wieczorem wszyscy razem się modliliśmy. Śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, odmawialiśmy litanie, a w październiku Różaniec – mówi pani Grażyna. – Przywieźliśmy też z Polski małe, gipsowe popiersie marszałka Piłsudskiego. Stało na honorowym miejscu na półeczce. Jak bolszewicy nas pytali, kto to jest, odpowiadaliśmy, że to dziadek – śmieje się. „Dziadek” to było jedno z przedwojennych przezwisk Piłsudskiego. – Ratowało nas na tym Sybirze poczucie humoru. Urządzaliśmy sobie konkursy i prześmiewcze akademie na rocznicę rewolucji, ze wzniosłymi przemówieniami naszego najmłodszego brata Mariana. To, co nas otaczało, to była tak szalona abstrakcja, że tego nie można było brać za rzeczywistość – dodaje. Co wieczór mieszkanie Jonkajtysów rozbrzmiewało też pieśniami, takimi jak: „O mój rozmarynie”, „Jedzie, jedzie na kasztance”, a zimą kolędami.
Grażyna z czasem nauczyła się... murować piece. – W miejscowości Jużnoje, w której mieszkaliśmy pod koniec, postawiłam około 30 pieców. Może niektóre, choćby te w budynku szkoły, jeszcze stoją? – zastanawia się.
Z kolei mama, przedwojenna nauczycielka, zaczęła zarabiać jako krawcowa. Była też pielęgniarką. W szpitalu potajemnie ochrzciła trzy osoby, choć groził jej za to areszt. – Mama nauczyła pacierza i ochrzciła m.in. Kostię, młodego chłopaka. Umierał, trzymając mamę za rękę – wspomina pani Grażyna.
Grażyna też ledwie przeżyła zapalenie płuc z wysiękiem. Zachorowała w Nowy Rok 1946 roku, kiedy już mieli nadzieję na powrót do Polski. – Wyszło ze mnie przez usta wiadro ropy. Lekarki nie chciały do mnie zajrzeć, powiedziały, że już nie ma po co. Po sześciu tygodniach temperatura spadła mi z 40 na 35 stopni. Mama myślała, że umieram – mówi. – Tymczasem ja tylko zasnęłam, a po długim śnie zażądałam jedzenia... Nie mieliśmy wtedy do jedzenia absolutnie nic, ale moja młodsza siostra Teresa jak szalona wyleciała z domu, żeby coś dla mnie ukraść w kołchozie – śmieje się.
Wrócili do Polski wiosną 1946 roku. Sowieci podczas transportu trwającego miesiąc nie karmili ich. Przez ostatni tydzień Sybiracy w całym pociągu już prawie nic nie jedli. 31 marca wyładowano ich na stacji w Markach pod Warszawą. – Przekupki warszawskie przybiegły z koszami bułeczek. Ale nikt z nas nie miał pieniędzy, więc tylko pokręciły się i odeszły, choć były z nami głodne dzieci. Z urzędu repatriacyjnego dostaliśmy tylko kocioł osłodzonej kawy, choć urzędnicy dysponowali wtedy ogromną pomocą żywnościową z amerykańskiego programu UNRRA. Uratowały nas siostry franciszkanki Rodziny Maryi, znane nam z Augustowa. Nakarmiły cały transport – mówi.
Z zesłania wrócili w komplecie. Grażyna została architektem, pracowała też jako asystent na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Ma córkę i dwóch synów. – To był cud, że przeżyłam. Jeden lekarz w Polsce powiedział mi, że skoro Pan Bóg mnie uratował, to widać mam w życiu jeszcze jakieś zadanie do spełnienia – mówi.