Już 4,5 mln osób podpisało petycję do Kolegium Elektorów, by wybrało na prezydenta USA Hillary Clinton, bo zdobyła więcej głosów bezpośrednich od Donalda Trumpa. W USA rosną apele, by zreformować niedemokratyczny, według krytyków, system wyboru szefa państwa.
Nowojorski biznesmen Donald Trump będzie 45. prezydentem USA, mimo że w wyborach z 8 listopada jego kandydaturę poparło mniej Amerykanów niż kandydatkę demokratów Hillary Clinton. Wciąż trwa liczenie głosów, ale, jak szacuje portal Cook Political Report, Clinton ma już 1,7 mln głosów wyborców więcej od Trumpa. Niektórzy przewidują, że ostatecznie przewaga wzrośnie nawet do 2-2,5 mln głosów.
Piąty raz w historii USA i drugi raz od 16 lat zdarza się więc sytuacja, gdy kandydat, który zdobył mniej głosów oddanych bezpośrednio, zostanie prezydentem USA. W 2000 r. demokratyczny wiceprezydent Al Gore otrzymał o pół miliona głosów więcej niż kandydat republikanów George W. Bush. Ale to Bush został prezydentem, bo zdobył więcej głosów elektorskich. Tak jak Trump w tym roku.
Krytycy od dawna przekonują, że system wyboru prezydenta USA jest zbyt skomplikowany, anachroniczny, a nawet niedemokratyczny i należy go zmienić. Zgodnie z uchwaloną ponad 200 lat temu konstytucją, Amerykanie formalnie głosują bowiem nie na kandydatów startujących w wyborach, ale na wyłanianych przez partie elektorów. Elektorzy tworzą tzw. Kolegium Elektorów, które dopiero 19 grudnia wybierze formalnie prezydenta USA.
"Formanie nie mamy więc w USA kogoś takiego jak prezydent elekt, dopóki ta grupa ludzi go nie wybierze" - powiedział demokratyczny kongresmen z Nowego Jorku Charles Rangel, który w ubiegłym tygodniu złożył projekt ustawy, by zlikwidować Kolegium Elektorów.
Jak tłumaczył w poniedziałek w radiu NPR, Kolegium w zamyśle ojców- założycieli USA miało być ciałem niezależnym, ale obecnie nie jest. W aż 30 stanach oraz Dystrykcie Kolumbii obowiązują bowiem przypisy nakazujące elektorom, pod groźbą kar finansowych, głosować na kandydata, który wygrał w ich stanie. "Kolegium Elektorów powstało po to, by zapobiec wyborowi na prezydenta kandydata demagogicznego" - powiedział Rangel. "Gdyby było naprawdę niezależne, to pan Trump nie zostałby przez to ciało wybrany na prezydenta" - dodał.
Elektorów jest w sumie 538, a ich liczba w poszczególnych stanach zależy od liczby jego ludności. Mający najwięcej mieszkańców stan Kalifornia ma aż 55 elektorów, natomiast małe stany Delaware czy Maine - tylko po trzech. We wszystkich stanach (poza Nebraską i Maine) zwycięzca wyborów otrzymuje wszystkie głosy elektorskie, niezależnie od liczby oddanych na niego głosów. Trump zdobył 290, a Clinton 232 głosy elektorskie.
Jak przypomniał konstytucjonalista Jeffrey Rosen, szef National Constitutional Center, instytucja elektorów została stworzona przez autorów konstytucji z 1787 roku jako kompromis między zwolennikami wyłaniania prezydenta w głosowaniu powszechnym i zwolennikami wyłaniania go przez Kongres. Ci ostatni uważali, że bezpośrednie wybory głowy państwa nie gwarantują wskazania najlepszego kandydata. "Obawiali się, ze wybory bezpośrednie podnoszą ryzyko wyboru demagogów. Liczyli, że Kolegium Elektorów wybierze najbardziej odpowiedniego kandydata" - powiedział.
W historii USA było 157 tzw. "nielojalnych" elektorów, którzy nie zagłosowali na kandydata, który zwyciężył w ich stanie. To rezultacie ich nielojalnego zachowania większość stanów przyjęła z czasem regulacje nakazujące elektorom głosować na kandydata, który zwyciężył w ich stanie.
Wielu zwolenników Hillary Clinton liczy, że w tym roku nielojalnych elektorów będzie więcej. Już 4,5 mln Amerykanów podpisało internetową petycję z apelem do elektorów, by zagłosowali 19 grudnia na Clinton.
"Pan Trump nie jest odpowiednim człowiekiem, by pełnić urząd prezydenta - głosi petycja. "Sekretarz Clinton wygrała w głosach bezpośrednich i to ona powinna być prezydentem". Petycja wskazuje, że Trump wygrał tylko dzięki głosom elektorskim. "Ale Kolegium Elektorów może oddać Biały Dom innemu kandydatowi. Czemu więc nie wykorzystać tej najbardziej niedemokratycznej instytucji, by zapewnić demokratyczny wynik?" - dodają autorzy petycji, apelując do elektorów, by zagłosowali na Clinton.
Zdaniem Roba Richie z inicjatywy FairVote, system wyborów prezydenckich powinien zostać zmieniony także dlatego, że sprzyja "ignorowaniu" przez kandydatów większości stanów w kampanii. "Mamy 12 stanów wahadłowych (tzw. swing states) w których kandydaci spędzili 94 proc. czasu całej kampanii" - powiedział. W tych stanach odbywa się prawdziwa walka. W pozostałych można z góry przewidzieć, czy wyborcy zagłosują na Demokratów (jak Kalifornia, czy Nowy Jork) czy Republikanów (jak Dakota Południowa, czy Oklahoma). "Większość Ameryki jest ignorowana przez kandydatów, w tym największe stany. To ma wpływ na kampanię, a także na to, co kandydaci robią już jako prezydenci, np. gdzie przyznają granty federalne" - dodał Richie.
Zdaniem zwolenników reformy, gdyby prezydent był wybierany w wyborach powszechnych i bezpośrednich, to wzrosłaby frekwencja. Zwłaszcza w stanach, gdzie dziś z góry wiadomo, kto wygra, bo przewaga wyborców Demokratów lub Republikanów jest tak znacząca. "Ludzie mieliby zachętę, by uczestniczyć w wyborach" - powiedział Richie. W wyborach 8 listopada frekwencja była wyższa w stanach wahadłowych o 8-9 punktów procentowych, niż w reszcie kraju.
Zwolennicy odejścia od Kolegium Elektorów nie wierzą jednak w reformę systemu wyborczego w najbliższym czasie. Konieczna byłaby bowiem zmiana konstytucji. A na to nie zgadzają się Republikanie mający większość w obu izbach Kongresu.
Obrońcy systemu elektorskiego przekonują tymczasem, że "nie każde najprostsze rozwiązanie jest najlepsze". "Teraz też każdy głos się liczy, ale na poziomie stanu" - powiedział politolog z Uniwersytetu w Louisville Gey Gregg odrzucając argument, że system elektorski jest niedemokratyczny. Jego zdaniem wspiera on federalizm i stabilizację, zapewniając, że liczą się wszystkie różnorodne stany w USA, nie tylko te największe.
Armia izraelska nie skomentowała sobotniego ataku na Bejrut i nie podała, co miało być jego celem.
W niektórych miejscach wciąż słychać odgłosy walk - poinformowała agencja AFP.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.
Kraje rozwijające się skrytykowały wynik szczytu, szefowa KE przyjęła go z zadowoleniem
Sejmik woj. śląskiego ustanowił 2025 r. Rokiem Tragedii Górnośląskiej.
Z dala od tłumów oblegających najbardziej znane zabytki i miejsca.