Jest piątek. Pożegnaliśmy chłopaków z ekipy zambijskiej, udało się jeszcze przechwycić od nich namiot dla Kuby (zdecydowanie zbyt wysokiego na dzielenie się małą “dwójką”) i niespiesznie rozpoczęliśmy pakowanie obozowiska.
W międzyczasie okazało się jeszcze, że rower Agi, który, mimo że stał już parę dni w towarzystwie brennaborów, nie nabrał niestety ich cech i stał się wyjątkowo oporny na jakiekolwiek regulacje – siodełko ustawione w sam raz dla osoby o wzroście 140 cm ani drgnęło… Warto wspomnieć jeszcze o wspaniałym dżentelmeńskim i heroicznym postanowieniu Piotra i Norberta, którzy zaoferowali się, że drogą losowania wyłonią między sobą, kto pojedzie na “rowerze Agi”. Nieszczęście uśmiechnęło się do Norberta (losowanie odbyło się zanim kupił talizman niami niami). Poświęcenie poświęceniem, ale trzeba jakoś jechać… Polecono nam lokalny warsztat rowerowy, gdzie też Aga z Norbertem i rowerem udali się w celu a) naprawy lub b) zamiany na jakiś inny rower.
W warsztacie urzędowało pięciu panów – zapewne asystentów – którzy natychmiast wyciągnęli wszystkie posiadane narzędzia od młotka zaczynając, na maczecie kończąc i zaczęli ostukiwać siodełko ze wszystkich stron. Po kilku minutach zjawił się szef zakładu. Przedstawił się jako “bicycle doctor” i fachowo zabrał do sprawy. Za 3 minuty siodełko i kierownica były na właściwym miejscu.
Tymczasem zrobiła się godzina 15., czyli trzy godziny do zachodu słońca. Zgodnie stwierdziliśmy, że lepiej, jak zostaniemy jeszcze jedną noc i dopiero z samego rana ruszymy w drogę.
Agnieszka udała się jeszcze do lokalnej agencji turystycznej, żeby zakupić bilet na przelot z Bulawayo do Johannesburga (oczywiście Fly KUMBA), po drodze opędzając się od sprzedawców, których oferta wygląda zawsze tak samo: najpierw chcą “sprezentować” talizman “niami niami”; spotykając się z kompletnym brakiem zainteresowania wyciągają rzeźbę z kieszeni: “So maybe a hippo?! Only 10 USD!”. Jeśli i to nie działa – kolejna oferta: “Madame, look! I have trilion dollars! Very cheap! Support my business!!!” Jak już nawet to nie zainteresuje, pojawia się ostania oferta: “So maybe an african boyfriend?!” Grunt to zróżnicowana oferta.
Rano „akcja internet”, zakupy i w końcu dopiero ok. godz. 11. ruszamy. Obładowani, ale szczęśliwi.
Cel: Matetsi. W tej miejscowości Kazik spędził noc 19 grudnia 1933 r. Jak wynika z listu, zatrzymał się przy stacji kolejowej. Za czasów podróży Nowaka droga prowadziła właśnie wzdłuż torów kolejowych. Niestety obecnie jest tam tylko mała ścieżka w buszu, usłana akacjowymi kolcami. Tak więc do Matetsi musieliśmy zjechać z głównej drogi – wg mapy było tam jakieś 15 km. Po drodze zaczęły się pierwsze awarie. Piotrowi najpierw pękła przyczepka, potem – już na szutrowej drodze – łańcuch, wyrywając przy tym dwie szprychy i wyginając przerzutkę, Ewie zaś ze dwa razy spadły sakwy. Skończyła się jazda i zaczęło pchanie. Ponieważ teoretycznie brakowało nam do celu ok. 3 km i robiło się już ciemno, podzieliliśmy się na dwie grupy – Piotrek z Ewą zostali z tyłu, pchając, a reszta pognała co sił w kierunku stacji Matetsi.
Warto wspomnieć, że droga prowadzi wzdłuż Parku Narodowego Hwange, największego w Zimbabwe, o powierzchni bliskiej terytorium Belgii i ogromnym bogactwie fauny: kilkadziesiąt tysięcy słoni, lwy, bizony, nosorożce, zebry… Prawdziwe safari.
Na naszą szutrową drogę co chwila wyskakiwały babuny – okazałe małpiszony, a na piasku nietrudno było zauważyć różne ślady łap, kopyt, węży. W trakcie godziny minął nas tylko jeden samochód. Udało nam się go zatrzymać – nieco zdesperowani jechaliśmy już piętnasty kilometr, a wioski ani śladu. Okazało się, że wioska Matetsi właściwie nie istnieje. Jest to nazwa stacji kolejowej i “regionu”, natomiast wioska przy stacji kolejowej nazywa się Breakfast (śniadanie) i jesteśmy już naprawdę blisko. Państwo z samochodu zdecydowanie odradzili nam jakikolwiek “bush camping”: “There are some lions!! It’s dangerous!”. Uwierzyliśmy im, jak zaprezentowali kilka okazałych poroży lezących na pace i potwierdzili, że kilka kilometrów dalej jest lodge, którą prowadzą dla miłośników polowania – ta część Parku jest określana jako “safari” i są tu zalegalizowane odstrzały. Jako najlepsze miejsce na nocleg wskazali szkołę i dom nauczycielki leżące tuz przy stacji kolejowej.
Już w kompletnych ciemnościach dotarliśmy do torów i zostaliśmy zaprowadzeni do domu nauczycielki. Zrzuciliśmy bagaże i Norbert zaopatrzony w czołówkę natychmiast ruszył po Piotra i Ewę, a my na miejscu opowiedzieliśmy historię Kazika, która tłumaczy naszą obecność w tym miejscu, i zostaliśmy ugoszczeni w jednej z izb domu nauczycielki.
Stary dom miał drewnianą podłogę i lata świetności za sobą. Była to kiedyś rezydencja białego farmera. Może tu właśnie spał Kazik? Teraz cała posesja jest już w kompletnej rozsypce. Łazienka służy jako schowek, a woda jest dostępna tylko z kraniku przy zbiorniku, na ścianach pajęczyny i gniazda os, w podłodze mrówki, w oknach szmaty.
Norbert wrócił po 40 minutach z informacją, że Ewa i Piotr rozbili się przy małym domostwie po drodze, 6 km wcześniej, i tam już zostaną, i tylko rano trzeba im dowieźć sprzęt niezbędny do naprawy roweru.
My dokonaliśmy eksterminacji mrówek, rozłożyliśmy nasze maty, gorącą wodą rozpuściliśmy nasze “chińskie zupki” i zasnęliśmy z poczuciem dobrze spełnionej misji. Rano Jakub wydelegowany został do przewiezienia zestawu naprawczego, Aga zaś w międzyczasie ugotowała makaron z misją nakarmienia wygłodniałych, pozostawionych na pastwę dzikiej zwierzyny Ewy i Piotra oraz wiecznie niedożywionego Kuby. Mając dużo czasu, dokonawszy ablucji, korzystając z wody, spakowaliśmy się i czekaliśmy na powrót Jakuba. Po trzech godzinach jego nieobecności zaczęliśmy się niepokoić i Norbert znów pojechał na zwiady. Obaj Panowie wrócili koło 13. Z informacją, że Piotr naprawił rower i że ruszamy.
Plan był: dojechać do Hwange. 75 km…
Już dojeżdżając z powrotem do głównej drogi – w końcu jako kompletna ekipa – zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie problem.
Zrobiła się godzina 15., a dziewczyny rozpoczęły nową rywalizacje – która złapie więcej gum. Norbert łatał gumy Agi, a Piotr Ewy. Podczas entego postoju na dopompowanie przykuśtykał do nas o kulach starszy Pan bez nogi, dając rady, jak sprawdzić koła, zmienić dętkę, zapewniając przy tym, że jest świetnym rowerzystą. Był bardzo radosny, co złożyliśmy na karb lokalnego piwa zbożowego – w końcu jest niedziela. Zaskoczył nas, gdy po chwili z angielskiego przeszedł na biegły hiszpański. Okazało się ze spędził 6 lat na Kubie, gdzie został wysłany na leczenie nogi. Rozbawieni, pożegnaliśmy naszego amigo i za ok. 500 m zatrzymaliśmy się w jedynym napotkanym po drodze sklepiku – głodni i spragnieni.
Coli już nie było, ale na szczęście znalazło się parę zimnych piw w puszkach. Poprosiliśmy o przygotowanie nam porcji sadzy z fasolą, do tego herbaty, i zasiedliśmy na prowizorycznych ławkach. Wioska nazywa się Lobangwe i tez odnaleźliśmy jej ślad w relacji Kazika.
Niedzielna impreza z chibuku – zbożowym piwem – się rozkręcała: tance i śmiech wprawiły nas w radosny nastrój. Kompletnie zamarliśmy z wrażenia, jak po chwili podjechał do nas jednonogi amigo na wypasionym rowerze – „giant” nówka sztuka, z własnoręcznie zrobionym noskiem! No tak, wszystko jest możliwe…
Zjedliśmy, wypiliśmy, upewniliśmy się, że przez kolejne 20 km nie ma żadnej wioski i postanowiliśmy zostać tu na noc. Nasz amigo przeprowadził do nas swojego znajomego – nauczyciela z lokalnej szkoły, który obiecał nas zakwaterować. Ponieważ następnego dnia od rana zaczynały się lekcje, zaoferował miejsce w domu, gdzie mieszkają nauczyciele. Dostaliśmy całą podłogę w tzw. “social roomie” – salonie, gdzie w jednym kącie suszyło się mięso, a w drugim była zaaranżowana kuchnia: kuchenka elektryczna i wystawka różnorakich pudełek i puszek po dżemach, corn-flakes, kakao i sokach. Na ścianie przyklejonych parę torebeczek po przyprawach knorra i kilka zdjęć warzyw.
Przy ścianie, prostopadłej do drzwi sypialni gospodarzy, w odległości ok. 2 metrów była postawiona ławka szkolna, gdzie Państwo jedli i relaksowali się oglądając telewizor – patrząc przez ramię i przez otwarte drzwi do swojego pokoju. My natomiast grupami udaliśmy się do pompy. Każdy ze swoim wiaderkiem pomaszerował w krzaki, gdzie można było spokojnie dokonać toalety.
Księżyc w pełni. Kolejny dzień, kolejne wrażenia.
Rano chłopcy załatali wszystkie dętki, po czym przygotowaliśmy 200 długopisów, piłkę nożną, pieczątkę „Afryka Nowaka” i ruszyliśmy na spotkanie do szkoły. Dzieciaki powitały nas “Good morning, sir”, opowiedzieliśmy krótko o naszej misji i ruszyliśmy do Hwange.
Tym razem się udało – tylko jedna guma (Ewa wygrywa) i już koło 15. byliśmy na przedmieściach Hwange. Zimna coca-cola w towarzystwie wesołej gromadki dzieci i decyzja – jedziemy do miasta i szukamy misji Salezjańskiej, gdzie pracują polscy wolontariusze, o których słyszała Agnieszka na początku swojej podróży po Zambii.
Docieramy do centrum. Z biura przy katedrze udaje nam się połączyć z Misją Don Bosco. Mamy szczęście: są! Danusia, Benia i Piotrek. Robimy małe zakupy i ruszamy 6 km w stronę Bulawayo do naszych dzielnych rodaków.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Celem ataku miał być czołowy dowódca Hezbollahu Mohammed Haidar.
Wyniki piątkowych prawyborów ogłosił w sobotę podczas Rady Krajowej PO premier Donald Tusk.
Franciszek będzie pierwszym biskupem Rzymu składającym wizytę na tej francuskiej wyspie.
- ocenił w najnowszej analizie amerykański think tank Instytut Studiów nad Wojną (ISW).
Wydarzenie wraca na płytę Starego Rynku po kilkuletniej przerwie spowodowanej remontami.