Nie spędziliśmy nawet całego dnia w Lupane, a z powrotem zaczęło ciągnąć nas do buszu, a dokładniej do dużej wioski Gwai.
Nie spędziliśmy nawet całego dnia w Lupane, a z powrotem zaczęło ciągnąć nas do buszu, a dokładniej do dużej wioski Gwai.
Pożegnawszy Agnieszkę Grudowską, która musiała wracać do Polski, drugiego sierpnia ruszyliśmy na południe wyboistą drogą-tarką, by po kilku godzinach osiągnąć Gwai. Kiedy staliśmy pod sklepem z fasolą i coca colą zainteresował się nami wioskowy sierżant. Chciał pomóc z noclegiem, ale ilość Chibuku, miejscowego trunku sprawiła, że miejsce za barem, gdzie chodzili za potrzebą klienci, wziął za trzygwiazdkowy hotel. Grzecznie odmówiliśmy i spróbowaliśmy w wiosce wśród kolorowych zagród. Mieliśmy szczęście. Zaprosił nas do siebie młody chłopak o imieniu Khuleni i pozwolił rozbić namioty na podwórku. Mieszkał sam z babcią, zajmując z nią pięć krytych strzechą domów. Domy te okazały się być pokojami, o czym dowiedzieliśmy się niebawem. Na namioty wybraliśmy pierwsze lepsze miejsce na połaci piachu pokrywającej zagrodę, ale widząc gdzie się rozkładamy, chłopiec gwałtownie zaoponował, mówiąc: jak ja będę przechodził z kuchni do sypialni! Z zewnątrz wszystkie domy-pokoje wyglądają identycznie, różnią się jedynie wnętrzem. Jest tu kuchnia, sypialnia, spiżarnia i kibelek. Światła oczywiście nie było, elektryczność przecież kosztuje, w kuchni ściany rozświetlał płomień z ogniska, w sypialni świeczka, a na zewnątrz nasze czołówki.
Chłopiec chciałby się ożenić, ale na pierwszą wizytę do rodziców wybranki należy wyłożyć pięćset dolarów. Prawie fortuna, ale same pieniądze nie wystarczą. Bez krów nie ma co marzyć o założeniu rodziny. Khuleni na razie krów nie ma, ale w zagrodzie są już cztery kozy, dwie rachityczne kury i mały kot, którego przyniósł kilka dni temu spod sklepu.
Rankiem obudziło nas zamiatanie ziemi pod namiotem, czyli sprzątanie przedpokoju. Wyszliśmy ostrożnie na zewnątrz, uważając, żeby nie potrącić wirtualnych mebli. W dzień było łatwiej. Kiedy jedliśmy śniadanie, złożone z resztek kolacji, wzbogacone herbatnikami i mlekiem, powoli z sąsiednich zagród zaczęli schodzić się różni panowie i panie. Wszyscy chcieli zobaczyć dziwnych muzungu na żółtych rowerach, a wszyscy po kolei okazywali się najbliższą rodziną Khuleniego. Wujkowie, ciotki, bracia, siostry, raz po raz ciamkali i cmokali z niedowierzania, słuchając o Nowakowej podróży i naszym projekcie. Najchętniej zostalibyśmy z nimi jeszcze kilka dni, ale trzeba było ruszać dalej.
Wzdłuż nasypu ruszyliśmy do Mpindo, gdzie Nowak nocował w tartaku. Niestety, po zabudowaniach nie zostało śladu, udało nam się jednak dotrzeć do wioskowej szkoły podstawowej. Zostaliśmy przyjęci prawie z honorami, a przed ciałem pedagogicznym wygłosiliśmy historię nowakowych peregrynacji, jak i własnych przygód. Obiecaliśmy przesłać zrobione w szkole zdjęcia i mamy nadzieję, że odnajdzie je kolejna wyprawa śladami Nowaka po Afryce.
Wieczorem byliśmy z powrotem w Lupane, gdzie zanocowaliśmy w znanym już Women’s Centre. Był to bardzo wyczerpujący dzień i po przyjeździe na miejsce dosłownie padliśmy na łóżka bez życia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.