Moja bardzo wielka wina. Naprawdę?
Byłem. Jak wiele razy od młodości. Nie co roku. Bo były po drodze studia z dala od domu, bo był szpital, bo był źle zaplanowany wyjazd, bo była pandemia... Ale tym razem byłem. Po co? Bo na męskiej pielgrzymce w Piekarach po prostu trzeba być. Odwiedzam to sanktuarium częściej. Ostatecznie mamy też swoją parafialną, ślubowaną przez pradziadów, pielgrzymkę. Ale na tej męskiej – powtórzę się, ale co tam – po prostu trzeba być...
Nie potrafię powiedzieć dlaczego. To nie jest tak, że brak mi duchowej strawy. Wręcz przeciwnie, miewam czasem jej przesyt. Ale jak w takim wydarzeniu nie uczestniczyć? Tak fajnie w tłumie spotykać znajomych. Często tych samych od lat, wytrwałych pielgrzymów. No i przede wszystkim pomodlić się przed obrazem Piekarskiej Pani. Nie jest tajemnicą, że przed tym obrazem już ważną dla mnie łaskę wyprosiłem. Głupio byłoby nie poświęcić tego jednego dnia na spotkanie z Matką w jej sanktuarium. Zwłaszcza że próśb mam coraz więcej...
W tym roku było trochę inaczej. Co zresztą wielu zauważyło. Nasz nowy arcybiskup – Adrian Galbas – zrezygnował z tego, z czego do tej pory słynęły „męskie Piekary”. Z upomnienia się o ważne sprawy społeczne. Owszem, w swoim wystąpieniu je zasygnalizował. Mówił:
„Z pewnością Kościołowi byłoby dziś łatwiej, gdyby w paru miejscach odpuścił. Nie upierał się tak bardzo przy aborcji, czy eutanazji, nie mówił tyle o czystości, o uczciwości, o moralności, o prawach człowieka i jego godności, i oczywiście o grzechu, gdyby nie wtrącał się w lekcje religii w szkole i krzyże w urzędach. A jeśliby już o tym wszystkim musiał mówić i to robić, to przynajmniej ciszej i delikatniej. Miałby wtedy lepszą prasę. Czy jednak nie musiałby zmienić szyldu? Czy byłby jeszcze na pewno Kościołem Chrystusa?”
Właśnie. Skoncentrował się nie na nauczaniu społecznym, ale wygłosił katechezę o Kościele. Nie powiem, podobała mi się. Od... No właśnie: chyba od zawsze nie patrzę na Kościół jako na „onych”, ale jako na „nas”. Zawsze czułem się, teraz też, członkiem Kościoła. Cieszę się, gdy Kościół chwalą, jest mi przykro, gdy ganią. Nie potrafię się od Kościoła zdystansować. On jest mój, to moja wspólnota; czuję się i zawsze się czułem za nią odpowiedzialny. Dlatego cieszę się też, że ktoś, nie tylko teoretyzujący teologowie, ma właśnie taki obraz Kościoła. Kościoła, który jest mój, za który ja też jestem odpowiedzialny. Oczywiście – jak podkreślił abp Galbas – nie za wszystko, bo nikt nie ma ani tylu sił ani tylu talentów czy innych darów, ale za jakiś jego drobny wycinek. Jeśli każdy dobrze wypełnia postawione przed nim zadania, organizm działa, jest zdrowy...
Woń kadzidła? Ano padły tam też słowa przeciwko którym chciałem nieśmiało zaprotestować, a potem i takie, które mnie zabolały. Może znów zacytuję:
„Często nie osiągamy tej wysoko zawieszonej poprzeczki. Wolimy raczej bezlitośnie krytykować papieża Franciszka, niż zmierzyć się z tym wezwaniem. Wolimy często, myślę tu także o nas duchownych, żeby Kościół był wytworną kliniką dla wspaniałych, niż szpitalem polowym dla struchlałych. Z tego powodu, niestety, wielu z Kościołem się rozstało!”
Protestuję – acz nie głośno i stanowczo, raczej nieśmiało, z szacunkiem – przeciwko pragnieniu zrobienia z Kościoła szpitala polowego. Tak, rozumiem o co chodzi. Żeby opatrywać rany, leczyć, a nie ranić i sprowadzać gorsze jeszcze choroby. Tyle że szpital polowy to tylko pierwsza pomoc. Potem często trzeba bardziej specjalistycznego leczenia, długiej rehabilitacji. Bez tego... Wiadomo. W Kościele musi być i szpital polowy i szpitale specjalistyczne, a także centra rehabilitacji. Bez tego będziemy mieli zbyt wielu okaleczonych, niedoleczonych...
A co zabolało? Ano to stwierdzenie, że z powodu tego, że Kościół nie był szpitalem (mniejsza o to czy polowym), wielu z nim się rozstało... Przez 14 lat uczyłem w szkole. Ilu z moich dawnych uczniów, mimo moich szczerych starań, dziś w ten sposób usprawiedliwia swoje odejście wskazując na mnie? Myślę, że byłem dobrym katechetą, wielu mnie chwaliło. Ale wiem, że byli też tacy, którzy mnie nie lubili. Mieli powód? Jestem tylko człowiekiem. Nie da się iść przez życie tak, by nikogo nie zranić, nikomu nie nadepnąć na odcisk i na nikogo krzywo nie spojrzeć. Zwłaszcza gdy ma się przed sobą nie pojedynczą osobę, ale dwudziesto- trzydziesto, a w porywach i czterdziestoosobową grupę. To powód żeby porzucić Kościół? A może raczej pretekst?
Jak pisałem czuję się członkiem (nie klientem!) Kościoła od młodości. W ciągu tych pięćdziesięciu lat siłą rzeczy sporo także nieprzyjemnego musiało się wydarzyć. Od razu zaznaczę, nigdy nikt mnie seksualnie nie molestował. Ale przecież krzywdę wyrządza się nie tylko molestowaniem, prawda? Nie chcę pisać zbyt wiele o konkretach, bo nie o to chodzi, by teraz komuś sprawiać przykrość albo kogoś wytykać palcami. Ale powiem na przykład – odpowiedzialni za sytuację dawno już stanęli przed Bogiem, więc mam nadzieję, że mi wybaczą co napiszę – że dwa razy wskutek niefrasobliwego podejścia dwóch różnych proboszczów do spraw straciłem pracę katechety i musiałem szukać nowej. Bolało zwłaszcza za pierwszym razem, bo dlatego, że byłem niby potrzebny, rok wcześniej zrezygnowałem z dalszych studiów... To nie jest drobiazg, prawda? Ale do głowy mi nie przyszło, by tę sytuację traktować jako powód rozbratu z Kościołem...
Myślę, że to mówienie, że my jesteśmy winni czyjegoś odejścia z Kościoła nie jest do końca sprawiedliwe. Bo nikt, prócz sytuacji jakiejś skrajnej presji, nie jest odpowiedzialny za decyzje, które podejmuje drugi człowiek. Ja wiem, że pobożny katolik codziennie powtarza „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”. Ale spójrzmy na wielkość tej winy realnie. I nie mylmy powodu z pretekstem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.
Według przewodniczącego KRRiT materiał zawiera treści dyskryminujące i nawołujące do nienawiści.
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.