Reklama

No to wio!

Nie ma co porównywać. Nasza przygoda trwała pięć tygodni, a nie pięć lat. Przejechaliśmy konno jedynie fragment szlaku, który w siodle przemierzył Kazimierz Nowak.

Reklama

David van Vuuren pochodzi ze starej afrykanerskiej rodziny. Z dumą wspomina dziadka, który uczestniczył w wojnach burskich i to, jak bardzo zalazł za skórę Anglikom. Farmę Neu Loore kupił jego ojciec, Ernst Zacharias van Vuuren w latach 30. On sam urodził się w 1943 roku w budynku misji katolickiej w Gobabis, tym samym, w którym dziewięć lat wcześniej mieszkał przez tydzień Kazimierz Nowak. Na szlaku od Mariental do Gobabis David zna prawie wszystkich. Prawie, bo z rodzinami mówiącymi po niemiecku nie utrzymuje bliższych kontaktów, określa ich krótko „Niemcy”. Tu tak jest, Afrykanerzy i Niemcy, choć jedni i drudzy są obywatelami Namibii, choć mieszkają obok siebie, żyją osobno.

Jedziemy na farmę należącą kiedyś do rodziny Wiśniewskich, to niedaleko, po sąsiedzku. David dobrze pamięta gospodarzy, a także ich syna, Franciszka.
   – Przyjaźniliśmy się z Frankiem. Niezły był z niego ananas. Któregoś dnia ukradł stado krów swemu ojcu i jeszcze jednemu sąsiadowi. Sprzedał je, ale policja zaczęła go szukać. Ukrył się w kościele katolickim w Windhoek, tam połknął truciznę i tak dokonał żywota – wspomina mroczną historię z czasów młodości. Pośród pustkowia wyłania się wiatrak, skromne zabudowania i brama, a przed nią betonowa płyta z napisem GUMUCHAB OST  94.

– W tym miejscu stał dom Wiśniewskiego, a tam w dole mieli warzywniak, uprawiali znakomite warzywa – objaśnia David z błyskiem w oku, jest wyraźnie podekscytowany całą sytuacją. Ja także. Oto dotarliśmy na przysłowiowy koniec świata, w miejsce szare, zakurzone i zapomniane, z którego wszędzie jest strasznie daleko, w którym jednocześnie rozpoczęła się fantastyczna konna przygoda wielkiego podróżnika.
   – Niesamowite – mruczę i z niedowierzaniem kręcę głową. – To stąd Kazimierz Nowak wyruszył z końmi na północ.
   – Tak. I wy też ruszycie. Powiedz tylko kiedy chcecie zacząć. – Uśmiecha się David.
   – Jutro?
   – Jutro, o ósmej rano. Jesteśmy umówieni!

DLA MYŚLIWYCH, ROWERZYSTÓW i KONIARZY

Wtorek 28 czerwca 2011 roku rozpoczął się zwyczajnie. Ośmiomiesięczny Jonasz, jak na etapowego lidera przystało, obudził się pierwszy. Pogaworzył, powymachiwał dla rozrywki latarką, okularami, po czym ubrany w trzy pary skarpet, dwa swetry, opatulony kocem (noce o tej porze roku bywają mroźne) siadł na szczycie pustynnej wydmy i napił się mleka. Słońce wstawało powoli, znad paleniska unosił się dym, ze śpiworów, spod koców, w ślad za Jonaszem, gramolili się kolejni uczestnicy etapu konnego przez Namibię.

Ale to nie był zwyczajny dzień. Strusie w drodze do wodopoju przystanęły zdumione, gdy pakowaliśmy się w pośpiechu i opuszczaliśmy obozowisko. Stadko kur faraona, niczym świta truchtająca przed samochodem, odprowadziła nas do bramy. Za chwilę miał się spełnić snuty od ponad roku plan. Ruszaliśmy do Gumuchab na spotkanie konnej przygody, w hołdzie Kazimierzowi Nowakowi (już nie tylko jako cykliście, ale od tej chwili także przyjacielowi zwierząt i jeźdźcy) oraz… a może przede wszystkim jego czworonożnym kompanom, Kowbojowi i Rysiowi.

Było pusto i cicho, gdy dotarliśmy na miejsce. W niepewności, która nieustannie towarzyszy człowiekowi w Afryce (mawiają wszak miejscowi, że „nie ma sprawy, która nie mogłaby poczekać dwa tygodnie”), oczekiwaliśmy, wyglądaliśmy, nasłuchiwaliśmy. Wreszcie dobiegł nas odległy szum i po minucie przed bramę zajechały dwa pojazdy, z jednego wyskoczył David van Vuuren, z drugiego Wilbur Burger, młody i energiczny hodowca arabów. W parę chwil otworzyli drzwi przyczepy i wyprowadzili dwie kasztanowe klacze, półsiostry. Future i Manoko stanęły do naszej dyspozycji.

Pokłusowały chętnie żwirową drogą. Para guźców przyczajonych pośród traw na nasz widok rzuciła się do ucieczki. Jedna ze świń odbiła się od siatki ogrodzenia, jak od trampoliny. Takie właśnie płoty wygradzające granice farm setkami kilometrów ciągną się wzdłuż dróg w całej centralnej Namibii. Antylopy kudu i oryks przeskakują bez problemu, szakale i guźce szukać muszą innych sposobów.

Większość czasu szliśmy lub kłusowaliśmy starannie wybierając podłoże, w miarę możliwości pozbawione kamieni, przyjazne niepodkutym kopytom. Czasem udało się poderwać Future i Manoko do galopu. Najchętniej galopowaly po miękkim piasku, łeb w łeb, na wyścigi, jakby wzajemnie zachęcały się do szybszego biegu. Wiatr szumiał, stukały kopyta po zeschniętej ziemi. A potem znów przychodziły kilometry w słońcu i pyle, monotonii otaczającego buszu, stępa, noga za nogą, odliczając każdy krok, kiedy to radość pokonywania odległości czerpaliśmy przede wszystkim z kontaktu z dzielnymi wierzchowcami.

Właściciel farmy Zania, sympatyczny starszy jegomość, przechadzał się po obejściu gdy ukazał się jego oczom widok niecodzienny: dwoje jeźdźców na koniach.
   – Siadajcie, przyniosę sok i zimne piwo – zaoferował z entuzjazmem, w tych bezludnych stronach o partnerów do popołudniowej pogawędki nie jest łatwo. – Tutaj, na drzewie, mieszka legwan, siedzi w dziupli. – Tłumaczył oprowadzając nas po ogrodzie. – A tutaj mam taki warzywniaczek, kapusta, ziemniaki. Ale zlikwiduję to w cholerę i postawię kilka bungalowów. Dla myśliwych – oznajmił z dumą.
   – Dla myśliwych, rowerzystów i koniarzy – poprawiłem.

W środę krótko przed zachodem słońca osiągnęliśmy wraz z końmi farmę Galton. Zwierzęta, zmęczone i spragnione, człapały niechętnie, noga za nogą. 
   – Tu odpoczniecie, jutro nigdzie nie jedziemy – szeptaliśmy do ucha by cichą obietnicą zdopingować je do ostatniego wysiłku.
   Za nami pierwszych 80 kilometrów z zaplanowanej trasy. Na następny dzień rzeczywiście przewidzieliśmy odpoczynek. Dla koni, nie dla nas. Drużyna konnego etapu czwartek spędziła pracowicie. Zaanektowała kuchnię państwa Wahl i uruchomiła produkcję ruskich pierogów. Mieliśmy nadzieję w ten sposób umniejszyć choć trochę dług wdzięczności wobec gospodarzy, którzy nieustannie obdarowywali nas rozmaitymi smakołykami.

Pierogowa kolacja nieoczekiwanie okazała się preludium do uczty innego rodzaju. Surete siadła przy pianinie i zagrała… dom wypełniła muzyka, rozpoczął się jeszcze jeden czarodziejski wieczór na Galton. Nasz dług znów zaczął narastać. Jak im się odwdzięczyć? W głowach zaczął się rodzić pewien pomysł… ale to jutro.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
3°C Poniedziałek
dzień
3°C Poniedziałek
wieczór
2°C Wtorek
noc
2°C Wtorek
rano
wiecej »

Reklama