Nie ma co porównywać. Nasza przygoda trwała pięć tygodni, a nie pięć lat. Przejechaliśmy konno jedynie fragment szlaku, który w siodle przemierzył Kazimierz Nowak.
– Gerrit, dziś w waszym domu mój syn pierwszy raz samodzielnie usiadł – mówię bawiąc się z Jonaszem na dywanie. – Pamiętasz dzień, w którym twoje córki zaczęły siadać?
– Nie – kręci głową gospodarz. – Nie pamiętam takich rzeczy, jak pierwsze słowa, czy pierwsze kroki moich dzieci, bo to był czas, kiedy prawie nigdy nie było mnie w domu.
– Widywałam tatę tylko w niedziele i to dopiero po południu, gdy odespał – wspomina młodsza z córek, 12-letnia Rensche.
Gerrit Wahl postanowił to zmienić. Wspólnie z żoną Surete, artystyczną i natchnioną duszą, zdecydowali się sprzedać dom i kupić farmę, spróbować nowego, może nie łatwiejszego, ale szczęśliwszego, życia na wsi.
– Miałam sen. Widziałam w nim miejsce, z którego tryska woda. Jeśli znajdziemy takie miejsce, jeśli przy drodze będą rosły kwiaty… uda się – powiedziała Surete.
Szukali długo. Pewnego dnia dotarli do farmy o nazwie Galton, w centralnej Namibii na obrzeżach pustyni Kalahari. W suchym korycie rzeki Nossob rosły kwiaty, wiatraki pompowały wodę ze studni artezyjskich. 5165 hektarów to niewiele, jak na warunki namibijskie, ale wystarczy, by utrzymać rodzinę. To było miejsce ze snu Surete. Z początkiem 2010 roku rodzina Wahlów rozpoczęła nowy etap życia. Nie było łatwo, gdy w porze deszczowej rzeka wypełniła się wodą na kilka tygodni odcinając farmę od reszty świata. W ogóle nie było lekko, ale Gerrit był szczęśliwy.
Susane i Rensche rozpoczęły naukę w prywatnej szkole. Co niedziela dojeżdżają szkolnym autobusem do oddalonego o 160 kilometrów Stampriet, czasem ze łzami w oczach, żal im rozstawać się z rodzicami na cały tydzień.
– Wyobraźcie sobie, że macie do wyboru dwa przyciski – tłumaczy wtedy ojciec. – Jeden to powrót do życia w RPA i tego co było, drugi oznaczałby to, co mamy teraz. Który byście wybrały?
Obie wybierają życie tu i teraz. Od piątku do niedzieli rodzina jest razem. Gerrit przed każdym posiłkiem dziękuje za dary na rodzinnym stole, jagnięcinę z własnej farmy, czasem pieczeń ze springboka ustrzelonego o poranku, jajecznicę ze strusiego jaja znalezionego w buszu…
Po niezbędne zakupy czy do lekarza jeździ do najbliższego miasteczka, oddalonego o 100 kilometrów Gobabis. 23 czerwca 2011 roku około południa Gerrit Wahl zajechał przed budynek Centrum Weterynaryjnego, musiał odebrać świadectwa zdrowia bydła. Wewnątrz zastał niecodzienne zamieszanie, obsługa biura wraz z gromadką obcokrajowców studiowała rozwieszoną na ścianie mapę. Człowiek z dzieckiem w nosidełku wypytywał o farmę Gumuchab i Davida van Vuurena.
– Ja znam Davida van Vuurena – odezwał się Gerrit nieśmiało. – Moja żona ma jego numer telefonu.
I wtedy przypomniał sobie wizytę rowerzystów z Polski w listopadzie, wyprawę śladem Kazimierza Nowaka, wyjazd do Davida van Vuurena i wspólną wycieczkę do Gumuchab. Ach! I emaila od jakiegoś człowieka o imieniu Lukas, który pisał o planach podróży konnej tym szlakiem.
– Czy wy przypadkiem nie jesteście z Polski? – spytał.
Następnego dnia wszyscy razem ruszyliśmy do Galton, skąd ponoć niedaleko do Gumuchab i serdecznego Davida van Vuurena, który deklarował pomoc w zorganizowaniu konnego trekkingu.
– To, że spotkaliście się w tym miejscu to musi być część jakiegoś wielkiego planu! – cieszyła się Surete.
Po przyjeździe na miejsce Gerrit zapakował nas do swojej terenowej “limuzyny” i wywiózł na szczyt rudej pustynnej wydmy. Stąd roztaczał sie zapierający dech w piersi widok na całą okolicę. I na niebo nad Galton. Tu rozbiliśmy obozowisko i… zamieszkaliśmy na następnych dziesięć dni.
Surete odszukała w tym czasie numer telefonu do van Vuurenów. Rozmawiali prawie pół godziny. W afrikaans, więc niczego nie zrozumiałem. W końcu odłożyła słuchawkę i oznajmiła z uśmiechem:
– David zaprasza do siebie jeszcze dziś. Zabierze was do Gumuchab. Ma dla was konie.
Uooo… oto realizuje się kolejna część „wielkiego planu”, pomyślałem.
DOBRY DUCH VAN VUUREN
Etap konny przez Namibię… ale czy będą konie? Odpowiedzi na to pytanie nie znaliśmy nawet wówczas, gdy siedzieliśmy w samolocie i lecieliśmy ponad Afryką na spotkanie naszej przygody. Pisałem do afrykańskich organizacji hippicznych, hodowców koni, szkółek jeździeckich, biur turystycznych oferujących wakacje w siodle, sklepów z artykułami dla zwierząt, namibijscy przyjaciele starali się pomóc… bez rezultatu. Wszelkie wysiłki zmierzające do wynajęcia lub zakupu koni na użytek naszej wyprawy na odległość okazały się bezskuteczne. Ania nawiązała kontakt z Polskim Związkiem Jeździeckim licząc na wsparcie z tej strony, w końcu zaczęła rozważać transport koni z Europy. Tomek zasugerował, że rozwiązaniem prostszym i tańszym byłoby uszycie strojów na wzór krakowskiego lajkonika i przemarsz przez Namibię w takim przebraniu. Hmmm… w ostateczności.
Dziś wiem, że popełniliśmy w naszych staraniach jeden podstawowy błąd. Szukaliśmy koni, a nie koni trzeba nam było szukać, ale… człowieka. Osoby, która będzie wiedziała, jak nam pomóc. Mieliśmy wielkie szczęście. 24 czerwca 2011 roku na naszej drodze zjawił się taki właśnie “dobry duch”. Nazywał się David van Vuuren.
– Zaczynałem się o was martwić! Pisaliście, że lądujecie w poniedziałek, a przyjeżdżacie do mnie w piątek. Coście robili tyle czasu?! – Roześmiał się rubasznie, gdy zjawiliśmy się na jego farmie.
Małe dziecko jest niczym papierek lakmusowy, w miejscach dostojnych i nieżyczliwych poważnieje, te serdeczne i przyjazne wita z radością i bez tremy. W domu Rut i Davida van Vuurenów Jonasz od pierwszej chwili czuł się znakomicie. Nic dziwnego, gości tego miejsca wita szum liści palmowych i sfora radośnie machających ogonami psiaków. Przez zadbany ogród wchodzi się do przedsionka pełnego roślin, o nogi ocierają się kocięta (jedno z nich, od dnia naszych odwiedzin nosi imię Kazik), zamknięte w klatkach świergocą papugi. W salonie stoi wielki stół, na nim wędliny własnego wyrobu, talerz z pomarańczami prosto z drzewa, a za stołem czeka gospodarz z sercem na dłoni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Rośnie zagrożenie dla miejscowego ekosystemu i potencjalnie - dla globalnego systemu obiegu węgla.
W lokalach mieszkalnych obowiązek montażu czujek wejdzie w życie 1 stycznia 2030 r. Ale...
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.