Konserwatywny premier Holandii wydał wojnę jednemu z symboli "nowoczesności" kraju, tzw. coffee shopom, w których legalnie można kupić marihuanę i haszysz. Jan Peter Balkenende chce teraz przeforsować prawo, na mocy którego nie można by sprzedawać narkotyków w pobliżu szkół. Lewica już dziś nazywa go dewotem i odsądza od czci i wiary - pisze Dziennik.
Zgodnie z nowym prawem, wszystkie coffee shopy znajdujące się w promieniu 250 metrów od szkoły nie będą mogły sprzedawać marihuany i haszyszu. Rząd chce dać ich właścicielom wybór: albo zamkną interes, albo zamienią swoje lokale w puby, w których będzie można kupić najwyżej piwo. Obserwatorzy przypominają, że to jedna z obietnic, które przed ubiegłorocznymi wyborami złożył chadecki premier. "Ograniczę liczbę coffee shopów. To przez nie coraz więcej młodych ludzi jest uzależnionych od narkotyków" - mówił Balkenende, gdy jego Partia Chrześcijańsko-Demokratyczna ponownie wygrywała wybory parlamentarne. Od razu część holenderskich mediów okrzyknęła go "chrześcijańskim dewotem". Tylko dlatego, że jest praktykującym protestantem, bierze udział w niedzielnych nabożeństwach i nie ukrywa swojej niechęci do narkotyków. Tymczasem nawet właściciele barów z marihuaną często są po stronie Balkenende. "Popieram premiera, bo zdarzało się, że dzieciaki w czasie przerw w lekcjach przychodziły zapalić lub prosiły dorosłych, by im kupili skręta. Młodzież nie powinna mieć styczności z narkotykami, nawet tymi, które są uważane za miękkie" - mówi Dziennikowi jedna z właścicielek coffee shopu z Rotterdamu. Władze portowego miasta i tak na własną rękę, i to jeszcze ostrzej niż rząd, walczą z legalnym handlem narkotykami. Miasto podjęło decyzję o zamknięciu wszystkich coffee shopów, które znajdują się w promieniu 500 metrów od szkół. Z pejzażu Rotterdamu do końca 2009 roku zniknie 29 z 62 działających narkobarów. Najgłośniej przeciwko rządowi protestuje Amsterdam. Gdyby plany rządu weszły w życie, 90 proc. z 240 działających tam coffee shopów zostałoby zamknięte. W obronie narkotyków pobrzmiewa stara liberalno-lewicowa retoryka: "zakazem niczego się nie osiągnie". "To nie jest przemyślana decyzja. Od razu zadziała syndrom owocu zakazanego: wszyscy i tak będą chcieli skosztować narkotyków, a będzie można je kupić tylko na ulicy. A to oznacza wzrost przestępczości" - mówi Dziennikowi Myranda Bruin ze Stowarzyszenia Właścicieli Coffee Shopów. Jednak nie o "zakazany owoc" chodzi, lecz o pieniądze. W weekendy nad centrum Amsterdamu, a zwłaszcza na dzielnicą czerwonych latarni, w której znajduje się najwięcej coffee shopów, wisi gęsta chmura dymu o charakterystycznym zapachu. W pubach, w których można zapalić skręta, przesiadują setki młodych ludzi, wśród których jest mnóstwo turystów. Gram zioła kosztuje średnio około 6 euro, zyski są więc ogromne. Argument o wzroście przestępczości zbijają władze holenderskiej stolicy. Haga jako pierwsza, już 10 lat temu, zakazała działalności coffee shopów w pobliżu szkół. "To mit, na który zawsze powołują się obrońcy narkotyków. W ciągu ostatniej dekady w Hadze popełnianych jest znacznie mniej przestępstw" - powiedział Dziennikowi rzecznik ratusza Gerben van der Berg. Premierowi Balkenende udało się na razie jedno - zlikwidowanie zapisu wyłączającego coffee shopy spod działania ustawy o zakazie palenia. "Nie może być równych i równiejszych" - ogłosił szef holenderskiego rządu. Od lipca przyszłego roku każdy z coffee shopów będzie musiał wydzielić zamknięte miejsce dla palących. To pierwszy z serii ciosów, jakie spadną w najbliższym czasie na legalnych sprzedawców narkotyków.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.