Miliony pakistańskich szyitów wyległy wczoraj na ulice w święto Aszury upamiętniające męczeńską śmierć Husajna, wnuka Mahometa, pod Karbalą. Tysiące mężczyzn w Lahore, kulturalnej stolicy Pakistanu, uczciło męczeństwo imama, tnąc sobie plecy ostrymi nożami - pisze z Pakistanu specjalny wysłannik Dziennika.
Wygląda jakby rząd Pakistanu szykował się na wojnę, a nie osłaniał święto religijne. W mieście bramki kontrolne, patrole w kamizelkach kuloodpornych uzbrojone w kałasznikowy, ale wszystko to powierzchowne, aż świeci lukami, przez które mogliby przecisnąć się zamachowcy. Wykrywacze metalu brzęczą, a policjanci zajęci kłótnią z handlarzem nie reagują, sprawdzają tobołki, lecz tylko co drugi. Lepiej zaufać szczęściu niż pakistańskim służbom bezpieczeństwa. "Dziękuję, że tu jesteście i dzielicie z nami zagrożenia. Teraz nikt już nie przyjeżdża do Pakistanu, zostaliśmy sami" - mówi Asif, młody adwokat. I wciska pikantny placek. "Weź, to dar dla Boga, przecież wszyscy w niego wierzymy". W Karaczi tuż przed Aszurą policja rozbiła grupę szykującą się do zamachu. Pięciu radykałów usiłowało zatruć wodę podawaną żałobnikom. Kiedy ich aresztowano, mieli przy sobie materiały wybuchowe, pasy samobójców i pięćset gramów cyjanku. Szyitów te próby zamachu nie przerażają. Czy może być piękniejsza śmierć niż w dniu zmasakrowania Husajna? Tłoczno. Nie sposób wygodnie stać, tłum przesuwa człowieka raz w jedną, raz w drugą stronę. Mijają godziny, grupy młodych mężczyzn śpiewają żałobne pieśni. "Husajn, Husajn, Karbala" - powtarzają. Z głośników modlitwa, tłum odpowiada. Potem wspomnienia śmierci imama. I płacz. Tuż obok mnie kilkunastu młodych mężczyzn kuca, szlochając. Głośnik zawodzi coraz bardziej. Tłum śpiewa: "Husajn, Husajn". Prowadzący modlitwę rozpacza: "Pakistanie, Lahore, co zrobiłeś, by uratować Husajna?" Płacz narasta. Tu nie ma udawania, łzy płyną strumieniami po twarzach mężczyzn, których nie chciałoby się spotkać na polu bitwy. Zbiorowy trans. Pięść żałobna. Wspomnienia o imamie. Płacz. Żałobnicy zaczynają rytmicznie bić się w piersi i głowy. To nie są symboliczne puknięcia - wiele godzin później będzie ich można zobaczyć półnagich z siniakami wielkości bochenka. Młoda kobieta naprzeciw mnie, początkowo ubrana z europejska z komórką w ręku, teraz owija się w żałobną czerń i zawodzi. Pięści biją w jej wysokie czoło. To już nie płacz. Wzdłuż ulic Lahore słychać wycie. "Husajn, Husajn, Karbala" - powtarzają pieśni jak mantrę. W głębi ulicy pojawia się siwy koń prowadzony przez mężczyzn. W górę wędruje las dłoni. Szloch sięga zenitu. Przybył wierzchowiec, który wiózł imama na rzeź. Kto może ciśnie się do rumaka, by go dotknąć, kobiety klękają, usiłując sięgnąć jego kopyt. W oczach zwierzęcia przerażenie. Wierzchowca pokrywa biała narzuta z czerwonymi plamami - farba to krew Husajna. Jeszcze chwila i barwnik nie będzie już potrzeby. Popłynie prawdziwa krew, potoki krwi. Mężczyźni ustawiają się w szeregi, zdzierają koszule i rzucają je w tłum. Widać stare blizny, wiele ich. Nad głowami unoszą się pęki noży. Jak okiem sięgnąć, ostrza błyszczące w świetle lamp. Zapada cisza. Na krótko. "Allah jest wielki, nie ma Boga prócz Allaha" - to azzan, wezwanie do modlitwy. Piąta rano. Jeszcze wybrzmiewają jego słowa, gdy na obnażone plecy spadają noże. Rytmiczne uderzenia z prawej, lewej strony. Nieśmiałe ślady krwi. Potem już bryzgi. Pierwsi ustępują miejsca kolejnym. Wycie. Rozkołysane łańcuchy masakrują obnażone ciała. Krew bryzga po widzach. Ocieram twarz chustką - jest czerwona. Wojtek, nasz fotograf, stanął jeszcze bliżej - kurtka i spodnie we krwi. Wyciera obiektyw aparatu zalepiony posoką, by w ogóle zrobić jakieś zdjęcie. W powietrzu ostry zapach męskiego potu, krwi i kadzideł. Młody chłopak rozsypuje wokół żałobny popiół. Biczownicy słabną, niektórzy słaniają się na nogach. Ale nie przerywają, są w transie. Od śmierci ratują ich przyjaciele, którzy rzucają się na nich, powstrzymując ręce przed kolejnymi ciosami, a potem wyprowadzają poranionych z tłumu. Zamiast nich stają kolejni. Na ziemi, na koszulach, ubraniach widzów czerwone plamy. To błogosławieństwo. Krew przelana pod Karbalą uratuje świat. Tłum powoli się rozchodzi. Kolejne biczowanie po jedenastej przed południem. Ale już bez nocnego mistycznego czekania. Teraz to jatka. Jeszcze więcej krwi, biczują się nawet mali chłopcy. Mężczyzna trzyma czule wpół obnażonego niemowlaka, inny lekko dźga go nożami. Szaleństwo? A może żywa wiara, że cierpienie jest nieuniknione i lepiej odważnie wyjść mu naprzeciw, jak imam Husajn pod Karbalą, niż czekać, aż zadadzą nam je inni.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.