Nie deprecjonuję wartości wielkich religijnych wydarzeń. Tylko wiem, że wiele dobra rodzi się w szarej codzienności.
Mocno przerysuję, ale.... Niech będzie tak: łapię się czasem na tym, że czekam na Mesjasza. To znaczy na kogoś (niekoniecznie osobę fizyczną, może być i prawna ;)), kto jakimś zdecydowanym działaniem sprawi, że zapełnią się w niedziele nasze kościoły, rozbudowywać trzeba będzie seminaria, a politycy myśleć będą głównie o tym, jak nasze prawo dostosować do Ewangelii. Niby doskonale zdaję sobie sprawę, że nikt taki nie nadejdzie, ale ciągle zachowuję się, działam, jakby to było możliwe; jakby wystarczył jeden wspaniały pomysł i działanie Bożej łaski (w tej kolejności). Mam przy tym wrażenie, że w tych swoich oczekiwaniach wcale nie jestem osamotniony. „Gdyby każdy zaangażowany katolik w ciągu roku zewangelizował czterech innych, a oni z kolei...” i tak dalej. Proste, jasne, elegancko mieszczące się w głowie. Problem przy takim postawieniu sprawy wydaje się być tylko jeden: to „gdyby”. Gdyby nam się chciało, gdyby wyjść z jakiegoś marazmu...
W czym tkwi błąd owych oczekiwań? Chyba nie w tym, że to mrzonki. Raczej w tym, że Mesjasz już przyszedł. Do naszego kraju jakieś 1050 lat temu. A Jego pomysłem na doprowadzenie nas do siebie bardziej niż wielkie akcje jest cierpliwa praca tysięcy trudzących się w Bożej winnicy, owczarni czy jak tam jeszcze inaczej chcielibyśmy Kościół nazywać. Praca to żmudna i niewdzięczna. Jej owoce (żeby już trzymać się porównania do winnicy) widać czasem dopiero po latach. W niejednym zaś wypadku pewnie zobaczymy je dopiero na sądzie Bożym.
Myślę o swojej parafii. O dobru, które się w niej dzieje, a o którym świat nie wie. Ot, codziennie tych kilka Mszy, podczas których ofiarujemy Ojcu „ciało i krew, duszę i bóstwo” Syna Bożego, a naszego Pana „na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata”. Albo te spowiedzi. Tyle się proboszcz stara, by było ku nim jak najwięcej okazji. Albo całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu. O innych nabożeństwach, katechezach w szkołach czy spotkaniach grup parafialnych już nie mówiąc. Nie no, są też inicjatywy nietypowe. Ot, od paru miesięcy praktycznie co piątek Koronka do Miłosierdzia Bożego odprawiana na ulicach mojego miasta. Albo rozdawanie potrzebującym śniadań. Codziennie (jeśli dobrze usłyszałem) 40-60 porcji. Wielki zasiew dobra. Idący na przekór między innymi temu złu, jaki niosą ze sobą rosnące w na terenie mojej parafii, jak grzyby po deszczu, ciągle nowe „hazardownie”. Czy naprawdę można zrobić wiele więcej?
Wielkie akcje, w rodzaju Światowych Dni Młodzieży czy ostatnio Wielkiej Pokuty niewątpliwie są potrzebne. Bywają impulsem do większych zmian. Ale czy w ogóle by do nich doszło bez tej codziennej, mrówczej pracy robotników Pańskiej winnicy? O zwykłym wzrastaniu w wierze tych, którzy jakiegoś radykalnego nawrócenia nie potrzebują już nie mówiąc.
Jako ten, kto na co dzień zajmuje się informowaniem opinii publicznej o większych (albo tylko bardziej medialnych) wydarzeniach dziś tym komentarzem chylę czoła przed tymi, bez których Mesjasz, który już przyszedł, chyba niewiele mógłby zdziałać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
FOMO - lęk, że będąc offline coś przeoczymy - to problem, z którym mierzymy się także w święta
W ostatnich latach nastawienie Turków do Syryjczyków znacznie się pogorszyło.
... bo Libia od lat zakazuje wszelkich kontaktów z '"syjonistami".
Cyklon doprowadził też do bardzo dużych zniszczeń na wyspie Majotta.
„Wierzę w Boga. Uważam, że to, co się dzieje, nie jest przypadkowe. Bóg ma dla wszystkich plan”.