Zgodnie z planem poświęcamy większość dnia na zwiedzanie perły antycznej Cyrenajki – ruin starożytnego miasta Cyrene. Założone już w VII w. p.n.e. przez Greków, miasto to szybko rozkwitło i stanowiło najsilniejszy ośrodek w regionie Cyrenajki. Patrząc na okolicę, na dzisiejszą rzeczywistość, biorąc pod uwagę kolejne dokonania człowieka na tym terenie, trudno oprzeć się wrażeniu, że wraz z końcem ery starożytnej skończył się tu okres tzw. kultury wysokiej
Patrząc na okolicę, na dzisiejszą rzeczywistość, biorąc pod uwagę kolejne dokonania człowieka na tym terenie, trudno oprzeć się wrażeniu, że wraz z końcem ery starożytnej skończył się tu okres tzw. kultury wysokiej. Z pewnością dotyczy to nie tylko Cyrenajki, ale także wielu innych regionów basenu Morza Śródziemnego. Nawet gdy przyglądam się resztkom tej niegdysiejszej metropolii, urzeka mnie estetyka klasycznej architektury i rzeźby, która przez całe wieki i po dziś dzień stanowi punkt odniesienia i inspirację dla artystów.
Późnym popołudniem ruszamy dalej, szosą pięknie wijącą się serpentynami w dół płaskowyżu, w kierunku rozległej niziny ograniczonej błękitną wstęgą morza. W dół zawsze jedzie się wspaniale, szczególnie gdy przy okazji można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Jedziemy więc w zwartym szeregu, jeden za drugim, zachowując bezpieczne odległości pomiędzy nami. Po jednym z licznych wiraży pojawia się długa wstęga prostej szosy. Ach, jak pięknie! Rozwijamy coraz większą prędkość.
Prowadząc kolumnę, staram się zawsze uważać na czyhające na drodze niebezpieczeństwa, aby w porę ostrzec o nich pozostałych. Tym razem droga wydaje mi się na tyle bezpieczna, że pozwalam rozwinąć Brennaborowi prędkość ponad 50 km/godz. I gdy jest już naprawdę przecudnie, kiedy popiskujemy wszyscy z radości takiej jazdy, nagle czuję potężny wstrząs i słyszę towarzyszący mu huk. Żeby tylko nie stracić równowagi! W ułamku sekundy dociera do mnie, że stało się coś bardzo niedobrego i muszę się zatrzymać, jednak ostre hamowanie przy tej prędkości mogłoby się skończyć bardzo źle zarówno dla mnie, jak i dla pozostałych sztafetowiczów jadących za mną. Jakimś cudem udaje mi się opanować rozdygotany po zaliczeniu wielkiej wyrwy w szosie rower i bezpiecznie wyhamować przy stalowej bandzie pobocza. Pozostali mijają mnie nieświadomi tego, co się wydarzyło. Ja natomiast zsiadam z roweru i przysłuchuję się cichnącemu sykowi powietrza z opon – flaki we wszystkich trzech, łącznie z przyczepką. Ale to mnie mniej martwi niż widoczne uszkodzenie felg.
Wrzucamy rower na pakę, podjeżdżamy do najbliższej zatoczki. Miejsce jest przepiękne – widok na rozpadlinę pomiędzy dwoma majestatycznymi skałami, a pomiędzy nimi lazur morza. Podczas gdy wszyscy ruszyli do pozowania i robienia zdjęć, ja zabrałem się za diagnozowanie stanu kół. Wgniecenie w obręczach przedniego i tylnego koła niemal identyczne. Wszystkie szprychy całe. Spróbuję wyklepać felgi w najbliższej miejscowości. Ale niezależnie od tego trzeba się zabezpieczyć. Niestety kolejna grupa sztafetowiczów właśnie dziś wyleciała do Kairu, ale okazuje się, że jeden z nich leci dopiero jutro i zdąży zabrać koła z kraju z zapasowego roweru. Procedura awaryjna zostaje uruchomiona…
Pakujemy uszkodzony rower na pakę i ruszamy czym prędzej w poszukiwaniu warsztatu mechanicznego, gdzie będą warunki do naprawy kół. Pozostała trójka rowerzystów kontynuuje zjazd samodzielnie. W Susie trafiamy szybko na zakład wulkanizacyjny. Udaje mi się jako tako wyklepać obręcze, oddaję też przy okazji dętki do sklejenia. Ich uszkodzenia wydają się być poważne, jednak wulkanizator zapewnia mnie, że je naprawi. Martwi mnie tylko, że, podobnie jak w innych miejscach w Libii, tutejsza technologia naprawy dętek opiera się na klejeniu na zimno, co nie jest zbyt trwałe, szczególnie gdy zaczną się upały.
W międzyczasie nadjeżdżają rowerzyści, a wraz nimi niespodzianka – ojciec Piotr, franciszkanin, misjonarz działający w Al Beidzie, z którym nie udało nam się wczoraj skontaktować. Zupełnie przypadkiem dostrzegł nasze rowery, gdy jechał sprawdzić, jaki jest stan morza tego dnia (ksiądz jest zapalonym nurkiem). Rozmawiamy chwilę, umawiamy się na jutrzejsze wspólne śniadanie. W tym czasie wszystkie dętki zostają już zaklejone i nie „bąbelkują” w wannie wystawionej przed zakład, tak więc płacę sympatycznemu wulkanizatorowi „co łaska” niewielką sumę i ruszamy dalej, aby kilka kilometrów za miastem znaleźć miejsce na rozbicie obozu. Nasze plany krzyżuje towarzyszący nam oficer turystyczny – już trzeci z kolei – który zdecydowanie nie zgadza się, żebyśmy nocowali na dziko, argumentując to oczywiści względami bezpieczeństwa. Proponuje nam do wyboru: kemping tutaj, kilometr przed Susą, nad morzem, albo dopiero
W takich sytuacjach decyzję podejmuje część rowerowa naszej grupy. Ania, Kasper i Fadel, pomimo zapadnięcia zmroku, zgodnie postanawiają kontynuować drogę przez kolejne
Na ten wieczór mam jeszcze ważne zajęcie – centrowanie koła. Znałem ten temat tylko w teorii, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Dwie godziny kręcenia szprychami (a tak naprawdę tzw. nyplami) i już wiedziałem co i jak. Wycentrowałem, jak umiałem, hamulec działa bez zarzutu, obręcz jest znów okręgiem, prawie doskonałym. Prawie, bo pozostaje wyraźne spłaszczenie na ok. 10-centymetrowym odcinku. Jechać się da, ale z wyczuwalnym podskokiem.
W nocy rozpętuje się silna wichura, podmuchy wiatru szamoczą kawałkami słabo przymocowanej dykty, mającej zasłaniać dziury po wybitych oknach. Huk okropny, ale po ciężkim dniu, pełnym wrażeń, zasypiamy bez problemów. Jedynie Medina, już tradycyjnie, w środku nocy budzi się i zaczyna zabawę w podgryzanie każdego z nas po kolei.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.