Przez Kongo

Jest już zupełnie ciemno, kiedy z duszą na ramieniu wjeżdżamy do przygranicznego miasteczka. Hałaśliwe, niespokojne, reagujące nadpobudliwie na nasz widok.

Zbieramy się leniwie. Potem kolejne godziny jakoś tak przelatują pomiędzy palcami. Przy wyjeździe z miasta robimy zakupy u przemiłych Hindusów i odwiedzamy stację benzynową, aby napoić Defa i właśnie tu, przy absolutnie pełnych trybunach, Przemo ma „spotkanie” pierwszego stopnia z SPD.

Równy asfalt, przyjemny wiaterek i niezbyt uciążliwe słońce, rokują udaną jazdę. Pierwsze podjazdy, ale wszystko w granicach przyzwoitości. Przekraczamy równik i odbijamy na zachód w stronę granicy z Kongo. Mijamy kolejne wioski, a ludzie i zwierzęta pozdrawiają nas radośnie. Trafiają się także zaczepni rowerzyści, którzy sprawdzają nas na długich podjazdach, ale każda rywalizacja odbywa się w duchu fair play.

Jest już zupełnie ciemno, kiedy z duszą na ramieniu wjeżdżamy do przygranicznego miasteczka. Hałaśliwe, niespokojne, reagujące nadpobudliwie na nasz widok. Jedyne wyjście to jazda „do szlabanu”, to zawsze strefa spokojniejsza i bardziej bezpieczna. Tam spotykamy Emanuela, przemiłego starszego oficera, który sprawnie i z wielką serdecznością organizuje nam nocleg na zielonej trawce, nieopodal posterunku.

Kuba wymyka się jeszcze, aby obejrzeć drugą połowę meczu Inter-Barcelona, puszczaną na dużym ekranie w jednym z barów, a my zasypiamy, przy obiegającym granicę żywiołowym dopingu. Afryka lubi zwycięzców…

Dziś Przemek na urodziny. Chyba 35…;)

Granica Kongo (Mpondwe) – Bulongo

Inter w finale, więc noc spokojna. Budzą nas ptaki, okupujące wszystkie okoliczne drzewa. Zwijając termarest’a znajduję całkiem pokaźnego ślimaka, wędrującego spokojnie w głąb namiotu. Jak to możliwe, aby przemknął niespostrzeżenie przez wejście (?!).

Odprawa ugandyjska przebiega sprawnie. Oficerowie dziwią się tylko, widząc naszą „kolorową wycieczkę” i kongijskie góry ukryte w chmurach po drugiej stronie szlabanu.

Teraz czas na Kongijczyków. Mając na uwadze ubiegłoroczne doświadczenia z granicy w Kinszasie, szykujemy się na długą przeprawę.

Na pierwszy ogień „emigracja”. Oficer długo wpatruje się w nasze wizy, zanim w końcu wydusza z siebie „V-a-r-s-o-v-i-e”. Uff! Niestety podejrzana wiza z „varsovie” kwalifikuje nas na przesłuchanie u oficera „śledczego”. Zostajemy zaproszeni do małego pokoiku na tyłach posterunku. Za biurkiem smutny jegomość, który szybko zmazuje uśmiech z naszych twarzy, a na ścianie równie poważny Josepf Kabila. Drzwi się zatrzaskują. Rozmowa zupełnie się nie „klei”. Przypominamy sobie francuski dopiero od kwadransa, a tu trzeba udowodnić, że my to my, a nie trzech szpiegów z „varsovie” na rowerach. W końcu stawiam na grę „obrazem” i przynoszę książkę o Kaziku, pieczątkę wyprawową i pamiątkowe tabliczki. Oficer przerzuca powoli pierwsze strony, nieśmiało zdradzając nutę zainteresowania. W końcu pojawia się uśmiech. Jest nasz!

Wizy zostają autoryzowane, a paszporty z błogosławieństwem trafiają na biurko oficera liniowego.

Teraz cło. Na szczęście w pokoju celników nie ma prądu, a resztka światła, próbująca przecisnąć się przez jedyne okno, jest tak wydzielana przez Kubę, aby celnik zobaczył tylko tyle ile trzeba;)

Kończymy tour punktem medycznym. Dla powagi sytuacji, cały punkt medyczny pokrywają plakaty obrazujące cały wachlarz chorób tropikalnych, na jakie jesteśmy narażeni.

Dwa z nich pokazują objawy biegunki, przy czym twórca plakatów został postawiony przed dużym wyzwaniem – jak narysować dwa rodzaje biegunki. Dał radę…;)

W Kinszasie punkt medyczny to był gwóźdź programu. Za „odkażenie” auta musieliśmy zapłacić 80$, przy okazji zrobiła się mega afera, kiedy sfotografowałem wysiłki technika kongijskich służb sanitarnych. Tym razem jesteśmy mocno rozczarowani. Tylko „żółte książeczki” i co łaska, czyli… dwa euro.

Na sam koniec jeszcze publiczne trzepanie samochodu i WELCOME TO KONGO!

Kiedy w końcu próbujemy wydostać się z przejścia, łapie nas pierwsza potężna ulewa. Potoki brunatnej wody niosą wszelkie dobro rzucone na ulice w wyższych partiach miasteczka. Leje prawie godzinę, a ilości uwolnionej wody zapewniają nam atrakcje na trasie do końca dnia. W miasteczku wymieniamy jeszcze dolary na kongijskie franki, a transakcja na dziewięćdziesiąt tysięcy (w stu frankowych banknotach), dodatkowo skrupulatnie liczonych przez Kubę, jest dopingowana przez całą długość ulicy.

Naszej wizycie na przejściu towarzyszą setki par oczu. Mamy tylko nadzieję, że wszystkie będą życzliwe…

Przygraniczne miasteczko ciągnie się jeszcze kilka kilometrów i dopiero długi błotnisty podjazd i posterunek policji, kończą naszą przygraniczną przygodę.

Do Beni 80km. Mija nas wielu ludzi, pieszo, na rowerach, w autach. Separuję kilka reakcji. Od niedowierzania i współczucia, poprzez pobłażliwe uśmiechy, których naturalną kontynuacją byłoby popukanie się w głowę, aż do brutalnej prawdy – jedzie łatwa kasa na rowerach!

Z mozołem brniemy w błocie i koleinach. Po ulewnym deszczu laterytowo-gliniane podłoże błyskawicznie oblepia rowery i nas. Koła jak kule śnieżne cierpliwie przyjmują kolejne warstwy błota, odrywające się potem z impetem na najbliższym zjeździe. Przyjmujące tysiące uderzeń nadgarstki, zaczynają doskwierać. Szukam optymalnej drogi pomiędzy nierównościami, ale po jakimś czasie daję za wygraną i siadam na koło żwawo pedałującemu lokalsowi, który prowadzi po relatywnie najmniejszej linii oporu. Jedziemy razem kilka kilometrów, a bujające się dwa żółte kanistry na jego rowerze, wprowadzają mnie w zbawczy letarg.

Ciągle góra-dół, jakby budowniczym drogi ktoś złośliwie podłożył plany roll-costera. Nie myśleć – kręcić, kręcić! Musimy znaleźć nocleg przed zmierzchem. Wzgórza są pełne rebeliantów…

Tuż przed zmrokiem docieramy do Bulongo i szybko znajdujemy mały hotel z miłą obsługą. Solidna metalowa brama odcina nas od sporego zamieszania, które znów wywołaliśmy. Zmywamy z siebie kolejne warstwy błota, po czym idziemy „na miasto”. Na szczęście zmierzch robi swoje i nie wzbudzamy już takiej sensacji. Zachodzimy do restauracji na rogu głównego skrzyżowania. Mała ciemna izba, czerwona zamrażarka, tapczan, ława, kilka taboretów i… nie ma coli!:( Idę więc kupić colę i chleb do pobliskiego sklepiku. Dzięki serdeczności, kilku równych chłopaków, udaje mi się zrobić zakupy w przystępnej cenie. Kiedy wracam Przemek z Kubą sprawdzają sprawność swojego uzębienia, na czymś, co w karcie widnieje pod pozycją „koza”. Z dużą ulgą popychają kozę chlebem i zapijają colą, zgodnie z hasłem „przełknąć i zapomnieć”.

Kiedy kładę się spać w maleńkim pokoju, na zewnątrz słychać jeszcze przytłumiony gwar ulicy. Na taborecie pali się lampa naftowa. Patrzę na Brennabora, stojącego w otwartych drzwiach. Jutro znów razem, mój ty żółto-brązowy Przyjacielu.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
5°C Wtorek
noc
2°C Wtorek
rano
9°C Wtorek
dzień
12°C Wtorek
wieczór
wiecej »