Nie zjadły nas pluskwy, nie dopadła malaria i raczej nie przywieziemy do Polski żadnego zarazka. Poza tym jednym, który i tak już mamy. Prawdziwa zaraza, choroba nieuleczalna. Uzależnienie od przestrzeni, poznawania świata, życia na walizkach, od PODRÓŻY.
hdasilva.com / CC 2.0
Zachód słońca w Mokopane
Pożegnawszy siostry ze szkoły SILOE, późnym popołudniem ruszyliśmy w stronę Mokopane. Droga biegła po pagórkowatym terenie i strome podjazdy dały nam trochę w kość. Do samego miasta nie udało się nam dojechać, nocowaliśmy w bardzo komfortowych warunkach w przydrożnym zajeździe za równowartość około 10 złotych za osobę. Prosiliśmy o możliwość rozbicia namiotu, aby wyszło taniej, ale właścicielka zaproponowała tak niską cenę za drewniany domek i wygodne łóżka, że zgodziliśmy się na jej propozycję bez wahania. Dwaj ochotnicy skoczyli jeszcze do miasta po browar, a ja z Ewą przygotowaliśmy w tym czasie kolację – makaron z sosem, a właściwie sos z makaronem.
Pomimo krótkiego snu wstaliśmy bardzo wcześnie i rankiem sprawnie dojechaliśmy do Mokopane. Dalsza droga za miastem była wyjątkowo przyjemna. Warunki do jazdy rowerem były wręcz wymarzone – płaski teren, bardzo dobra nawierzchnia i mocny wiatr w plecy sprawiły, że właściwie bez wysiłku przejechaliśmy ponad sto kilometrów. Wieczorem dojechaliśmy do Nylstrom z zamiarem zanocowania gdzieś na obrzeżach miasta. Na ostatnim robocie (tak tutaj mówi się na sygnalizację świetlną) skręciliśmy z prawo w stronę zachęcająco wyglądającego osiedla jednorodzinnych domków. Na pewno znajdziemy tu jakiś przyjemny rów do spania, a kto wie, może nawet skoszoną trawę – pomyślałem. Kiedy w zapadającym zmroku przemykaliśmy między otoczonymi murami i kolczastymi drutami rezydencjami, zatrzymał się obok nas szary mercedes, z którego okna wychyliła się starsza kobieta.
– Zgubiliście się? Kogo szukacie? – zapytała.
Wytłumaczyłem skąd jesteśmy i co robimy i że szukamy bezpiecznego miejsca na dziki camping.
- Chcecie spać na ulicy? – wyraźnie mój przekaz nie pasował do naszego ogólnego image – wypasione rowery, kolorowe koszulki, no ale przede wszystkim, to, co powiedziałem, zupełnie nie przystawało do naszego koloru skóry. Biały ma nocować w rowie?? Eee, przepraszam, chyba zaszła tu jakaś pomyłka.
- To jakiego adresu szukacie? – kobieta dalej swoje. Po kolejnych tłumaczeniach wreszcie do niej dotarło, że choć nie przypominamy Marsjan, to jednak jesteśmy z innej planety i w wozach, które ciągniemy, mamy cały dobytek, no i chcielibyśmy gdzieś się z naszym taborem przenocować.
- Nie, nie możecie tutaj nocować, okolica jest niebezpieczna, pojedziecie ze mną. Jeśli się nie boicie i mi ufacie, możecie przenocować u mnie – odwracam się do reszty, ale miny ich mówią same za siebie. Jedziemy do Burów. Dom, a raczej rezydencja, do jakiej dojechaliśmy w ciemnościach, okazał się ogromną posiadłością z pięcioma sypialniami, basenem, wielkim ogrodem z wysokimi na kilkanaście metrów palmami i pokojami przestronnymi jak sale w Zamku Królewskim. Naprawdę można się w nim było zgubić. Gospodyni, Charlie, zaproponowała, że zamówi nam pizzę, ale uparliśmy się, że odgrzejemy sobie makaron i fasolę. Kobietę bardzo zainteresowała historia Nowaka i obiecała, że załatwi nam rankiem kogoś z prasy. Kończyliśmy wciągać posiłek, kiedy do domu wrócił mąż. Postawny mężczyzna, Johann, wyglądał jakby zobaczył duchy. I rzeczywiście, kiedy żona tłumaczyła mu przez telefon, że z ulicy zabrała do domu czworo Polaków na rowerach, którzy przyjechali z Zimbabwe i chcieli spać w jakimś rowie, to wziął to za dobry dowcip. Po powrocie do domu zastał jednak cztery prawdziwe postacie.
- Chcecie piwo, wino czy coś innego? – tym pytaniem zwrócił się już do nas.
Swój człowiek, pomyślałem. Za moment stół zapełnił się najprzeróżniejszymi trunkami i masą różnych dodatków. Johann, gospodarz, okazał się być dentystą i zapalonym myśliwym. Uparł się, że musimy pojechać razem z nim do jego gabinetu, aby obejrzeć gromadzone przez dziesięciolecia trofea.
Kolekcja wypchanych głów, skór i innych zwierzęcych części rzeczywiście była imponująca. A to wszystko w fantastycznym, ze smakiem urządzonym gabinecie. Bardzo przytulnym, z ogromną ilością najprzeróżniejszych durnostojek i przydasi, począwszy od zabytkowego fotela, poprzez rachityczne narzędzia, zdjęcia, ryciny i postacie, a skończywszy na gramofonie, pamiętającym jeszcze czasy wędrówki Burów.
Po powrocie do domu zaczęła się posiadówka w pokoju tak wielkim, że biło echo. Skosztowaliśmy przeróżnych afrykańskich trunków, aż w końcu przestaliśmy odróżniać smaki. Po wschodzie słońca, trochę zmęczeni, powitaliśmy nowy dzień.
Rankiem rzeczywiście przyszła dziennikarka, udzieliliśmy wywiadu i opowiedzieliśmy o Nowaku i projekcie. Materiał będzie opublikowany w następny piątek, czyli będzie to już trzeci artykuł w przeciągu ostatnich trzech tygodni. Z pełnymi brzuchami, pełni wdzięczności dla gościnnych Burów ruszyliśmy na południe.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.