Czyżby zwrot w prawo?
Po latach chłodu i animozji miliarderzy z Doliny Krzemowej usilnie zabiegają o sympatię Donalda Trumpa. Ich zacieśniające się relacje z prezydentem elektem USA i rosnące wpływy prowokują oskarżenia o powstawanie w kraju oligarchii i wywołują obawy o konflikty interesów.
Niecały tydzień po tym, jak ustępujący prezydent USA Joe Biden ostrzegł w pożegnalnej przemowie przed nadejściem oligarchii i niebezpiecznymi wpływami "kompleksu technologiczno-przemysłowego", na trybunie honorowej podczas zaprzysiężenia Trumpa pojawią się prezesi niemal wszystkich największych koncernów technologicznych (Big Tech), na czele z Elonem Muskiem, najbogatszym człowiekiem świata i jednym z najbliższych doradców Republikanina.
Uroczystości inaugurujące nową prezydenturę - sfinansowane z rekordowych datków największych korporacji - są symbolem zmian w relacjach między byłym i przyszłym prezydentem oraz miliarderami z Doliny Krzemowej. O ile podczas pierwszej prezydentury Trumpa w większości zachowywali oni co najwyżej życzliwą neutralność lub sceptycyzm, obecnie albo już są w bliskim otoczeniu Trumpa, albo wyraźnie zabiegają o dostęp, przychylność i wpływy u Trumpa.
"Podczas mojej pierwszej kadencji wszyscy ze mną walczyli. W tej kadencji wszyscy chcą być moimi przyjaciółmi" - dziwił się Trump na konferencji prasowej w grudniu, mówiąc o swoich relacjach z gigantami technologicznymi. "Nie wiem, może moja osobowość się zmieniła czy co" - zażartował.
Najbardziej jaskrawym przykładem tych zmian jest Musk, który w ciągu kilku lat przeszedł od publicznych kłótni z Trumpem i apelowania, by odszedł on z życia publicznego, do stania się jego głównym sponsorem i nieodłącznym towarzyszem, przezywanym "prezydentem Muskiem" przez krytyków i "pierwszym kumplem" przez samego Muska.
Podobnych publicznych "nawróceń" na ruch MAGA (Make America Great Again - uczyńmy Amerykę znów wielką) jest więcej. Szef koncernu Meta Mark Zuckerberg - który doprowadził do zablokowania konta Trumpa na Facebooku i Instagramie, i przez lata był przez niego atakowany i oskarżany o udział w spisku, by "ukraść" poprzednie wybory prezydenckie (Trump groził mu nawet dożywociem) - po wyborach w 2024 r. w popularnym podcaście zapewnił, że optymistycznie zapatruje się na prezydenturę Trumpa, który jego zdaniem "chce tylko, by Ameryka wygrywała". Powielił też wiele krytycznych uwag Trumpa pod adresem Bidena i amerykańskich korporacji, które jego zdaniem utraciły "męską energię".
Mniejsze i większe gesty wobec Trumpa czynili też inni giganci biznesu. Były najbogatszy człowiek świata Jeff Bezos, do niedawna często krytykowany przez Trumpa, zadeklarował optymizm i podekscytowanie zapowiadaną przez niego deregulacją. Szef Google'a Sundar Pichai zaraz po wygranych przez Trumpa wyborach prezydenckich mówił o powyborczym optymizmie i "złotym wieku innowacji". W swojej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie Trump spotykał się też ze współzałożycielem Google'a Sergeyem Brinem i szefem Microsoftu Satyą Nadellą. Chęć odwiedzenia prezydenta elekta deklarował też demonizowany przez amerykańską prawicę Bill Gates, co ujawnił przez przypadek sam Trump, publikując w internecie skierowaną do Muska wiadomość w tej sprawie.
Niemal wszyscy z powyższych - a także m.in. szef OpenAI Sam Altman - wpłacili co najmniej po milionie dolarów na komitet inauguracyjny Trumpa i zasiądą podczas zaprzysiężenia na honorowych miejscach nieopodal prezydenckiego podium.
Ale nie tylko miliarderzy z samego szczytu list najbogatszych ludzi świata ustawiają się w kolejce po przychylność i wpływy w administracji. Jak pisze "Washington Post", ważną rolę w kształtowaniu nowej administracji i wyborze ludzi na kluczowe funkcje pełni inwestor z Doliny Krzemowej Marc Andreessen, współzałożyciel funduszu venture capital inwestującego w spółki technologiczne. W rezultacie co najmniej 10 nominatów Trumpa to ludzie powiązani z Muskiem, Andreessenem lub Peterem Thielem, innym kontrowersyjnym i oskarżanym o faszystowskie sympatie miliarderem i byłym wspólniku Muska z PayPala. Wśród nich jest m.in. kolejny partner Muska z "mafii Paypala" David Sacks, który został wybrany do roli "cara" od sztucznej inteligencji.
Według Jeffa Le, byłego wiceministra władz stanowych Kalifornii odpowiadającego m.in. za sektor technologii, zwrot miliarderów z Doliny Krzemowej ku Trumpowi to zarówno próba dbania o własne interesy - zwłaszcza w obliczu rozpoczętych przez ekipę Bidena postępowań antymonopolowych przeciwko gigantom z Big Tech - jak i symptom kulturowego przesunięcia, które dokonało się w branży.
"Nie sądzę, by łatka +oligarchii+ użyta przez Bidena była odpowiednia. Partia Demokratyczna też miała przez lata bliskie powiązania z Big Tech, ale Republikanie znacznie zwiększyli swoje wpływy" - powiedział PAP Le. Ocenił, że stopień bliskości i walki o wpływy technologicznych gigantów w nowej administracji są bezprecedensowe i rodzą obawy o konflikty interesów. Nigdzie nie jest to bardziej widoczne niż w przypadku Muska.
"Sytuacja, w której najbogatszy człowiek świata, który udziela bezpośrednich, znaczących rekomendacji dotyczących wydatków i działań rządu, jest zdecydowanie odstępstwem od dotychczasowych praktyk - podkreślił Le. - Tym bardziej, że Musk ma również wiele kontraktów rządowych i potencjalnych konfliktów interesów, które pozostają poza kontrolą, ponieważ nie ma on oficjalnej roli, by odpowiadać przed opinią publiczną lub Kongresem" - dodaje.
Z Waszyngtonu Oskar Górzyński
Od redakcji Wiara.pl
Dla nas to o tyle interesujące, że oznacza to też jakiś zwrot - trudno powiedzieć na ile szczerty - ku wartościom konserwatywnym. A przynajmniej nie jawnie skrajnie lewicowym.