W pamięci byłych więźniów obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, ostatnich świadków życia św. Maksymiliana Marii Kolbego, Męczennik Miłości utrwalił się jako człowiek wyjątkowy - pisze Nasz Dziennik.
Głodni, ale chcieli żyć Perfidia gestapowców polegała na tym, że więźniom, którzy często ciężko przez cały dzień pracowali, dawano codziennie 1,5 tys. kalorii do jedzenia, a oni potrzebowali 3,5 tys. Resztę, chcąc przeżyć, w jakiś sposób musieli sobie sami dorobić... W najrozmaitszy sposób. Jak podkreślają, nie brali z bloków, ale tylko z magazynów esesmańskich. - My w komandzie cieśli kradliśmy z masarni kilogramy kiełbas. Żyło z tego całe nasze komando. Jak to robiliśmy, to nasza tajemnica. Zresztą każde komando miało swoje sekrety. Pewnego dnia, nie zważając na karę w karnej kompanii za polskie słowo, śpiewaliśmy "Góralu, czy ci nie żal". Pod otwartym oknem stał na zewnątrz bloku Bruno Brodniewicz, niemiecki recydywista kryminalny. Ja tego nie widziałem, ale podobno miał łzy w oczach - wspomina Włodzimierz Borkowski. Sił do codziennej walki o przetrwanie dodawała wiara w Boga, myśl o bliskich, przyjaciołach, rodzinie i Ojczyźnie. - Byłem młody. Bardzo chciałem żyć. Ciągle myślałem o tym, że wrócę do domu. Listy i paczki od bliskich dodawały mi sił. Wiara, że Niemcy w tej wojnie padną rozbite, oraz myśl o wolnej Ojczyźnie spowodowały, że zaciskając zęby, powtarzałem: nie dam się, wytrzymam. I przetrzymałem - z uśmiechem mówi Józef Stós. Piekło obozowe trwa Wielu nie przetrwało obozu... Ci, którzy wyszli z obozu bramą, pomimo upływu lat nie mogą zapomnieć tamtych tragicznych dni. - Przeszedłszy przez piekło udręczeń i upokorzeń, chciałem brać udział w normalnym życiu, w którym nie będę bezdusznym numerem, ale pełnym człowiekiem, który dobrowolnie i świadomie odda swą pracę dla społeczeństwa i Ojczyzny. Uważam jednak, że my wszyscy, którym udało się przeżyć obóz, zabraliśmy na swoje barki własny, przez siebie przeżyty "swój obóz". Wtedy na szczęście daleki byłem od wybiegania myślą w przyszłość. Radość bowiem z wyniesionego życia z tego stworzonego przez człowieka piekła na ziemi przytłumiłaby świadomość tego, co z sobą wynosimy na całe życie: piętno przeżyć i urazów. Wychodząc, nie było czasu ani miejsca, aby uświadomić sobie, że obóz będzie wracał w snach prawie na każdym kroku i tak chyba pozostanie do końca życia. Może wtedy doszedłbym do przekonania, że wprawdzie opuszczamy miejsce odosobnienia, ale obóz dla nas nie skończył się, bo on tu, na ziemi, nie może się skończyć - podkreśla Józef Stós. Nie inaczej mówi jego kolega z pierwszego transportu Włodzimierz Borkowski: - Rzeczywistość obozowa w moim życiu nie skończyła w 1944 r. Chyba dla nikogo, kto przeżył obóz, nie zakończyła się w tamtym pamiętnym 1944 r. Ona wciąż trwa, choć może dziś nie jest już tak bolesna... Dziś, po tych wspomnieniach, na pewno jednak mocno powróci. Bezpośrednio po oswobodzeniu nocami zrywałem się z lękiem. Czułem, że mnie ktoś goni, że jestem głodny... Owoce obozu Byli więźniowie, żyjąc przez kilka lat w obozie, dobrze poznali niszczycielską siłę zła. Wychodząc z koszmaru wojny, często postanawiali, że w swoim życiu będą starali się tylko budować, a nie niszczyć. - Po pięciu latach niewoli w końcu ja, numer 752, byłem wolny, znów byłem człowiekiem. Przyszedł czas na wypełnienie wszystkich moich przyrzeczeń obozowych. Już po trzech miesiącach miałem w ręku świadectwo dojrzałości. Potem skończyłem architekturę. Chciałem bowiem być budowniczym, aby nie tylko zatrzeć w mej duszy koszmarne wspomnienia okrutnych przeżytych dni, ale aby wziąć udział w odbudowie tego, co zniszczyła wandalska ręka. Jak niegdyś pod nadzorem "zielonego winkla" smagany biczem i głodny stawiałem baraki dla ludzi wykreślonych z rejestru żyjących, tak teraz chciałem być kimś twórczym - podkreśla Stós. Podobnie myśleli jego obozowi koledzy, choćby pan Michał Micherdziński, który został inżynierem, i pan Włodzimierz Borkowski, lekarz kilku specjalności, malarz i poeta. Patrząc na nich, nie sposób nie zapytać: ilu takich zdolnych ludzi oddało życie tam - w obozie? Pociechą może być dziś tylko fakt, że ich ofiara nie pozostała daremna, a ziarno rzucone w ziemię już przyniosło i jeszcze na pewno przyniesie owoce. Nie sposób temu zaprzeczyć, patrząc choćby na ofiarę życia św. Maksymiliana Kolbego. W Naszym Dzienniku również specjalny dodatgek o "Cudzie nad Wisłą".
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.