Puerto Casado, osada nad rzeką Paragwaj, pozbyło się potężnej sekty Moona.
W awanturze są wszystkie elementy powieści sensacyjnej: potężna organizacja, narkotyki i tajemnicze plany wielebnego Moona w Ameryce Łacińskiej Miesiąc temu paragwajski senat uchwalił nacjonalizację terenu osady zakupionej przez Moona i okolic, w sumie 52 tys. ha. W ratowanie Puerto Casado zaangażował się sam prezydent Nicanor Duarte Frutos oraz episkopat i media. Jest o czym pisać - oto mrówka, biedna osada i jej 6500 mieszkańców, postawiła się obcemu słoniowi, koreańskiemu multimiliarderowi wielebnemu Sun Myung Moonowi, i wygrała. Ustawa musi jeszcze przejść przez izbę niższą, a Paragwaj znaleźć środki na odszkodowania. Nacjonalizacja ma swoich przeciwników. Paragwajscy biznesmeni byli przeciw - twierdzą, że wystraszy i tak nielicznych inwestorów. Zaprotestowała już ambasada Korei Południowej, kraju, do którego Duarte wybierał się w lipcu, by ściągnąć tamtejszy biznes. Spór sprawił, że wizytę odłożono. Prywatne miasto Bój o Puerto Casado ciągnie się od 2000 roku. Nad rzeką Paragwaj pojawiła się wtedy grupa Koreańczyków z Kościoła Zjednoczenia Moona. Przedstawili się jako spółka inwestycyjna Victoria. Od miejscowych latyfundystów, argentyńskiej rodziny Casado, kupili osadę i 500 tys. ha terenów w dzikim regionie Chaco na pograniczu z Brazylią. Casadowie żyli z eksploatacji cennego drzewa quebracho wykorzystywanego w garbarniach. Ale gdy wycięli je już całe, postanowili wyzbyć się ziemi. Sprzedali ją Victorii za 22 mln dol. z wszystkim, co na niej stoi: domami, szpitalem, kościołem, ratuszem oraz małym lotniskiem, na które pięć razy w tygodniu przylatuje wojskowy dwupłatowiec, jedyne połączenie Puerto Casado ze światem, jeśli nie liczyć powolnej żeglugi na rzece. Sprzedawać miasta nie mieli prawa, ale - jak pisze madrycki "El Pais" - Chaco to "ziemia niczyja, gdzie nie czuje się obecności państwa, a prawo nie jest przestrzegane". Mieszkańcom zagwarantowano, że będą mogli pozostać jeszcze rok. Potem byli zdani na łaskę nowych właścicieli. Niektórzy jednak cieszyli się, że ktoś chce tu zainwestować pieniądze. Bo Victoria obiecywała, że zamieni Chaco w rajski ogród. Z Korei mieli przylecieć biznesmeni i turyści, po uregulowaniu rzeki drewno i skóry miały dopłynąć do morza i na Daleki Wschód. Minęło pięć lat, obiecane inwestycje nie pojawiły się, pracownicy Victorii tłumaczyli, że boją się nacjonalizacji. Zaczęły się konflikty, robotnicy zatrudnieni przy hodowli bydła i w tartaku skarżyli się na złe traktowanie i głodowe płace.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.