Z o. Maciejem Jaworskim OCD, misjonarzem w Rwandzie, autorem książki
"Spojrzenie z serca Afryki" rozmawia Beata Zajączkowska.
Wymienił Ojciec Wspólnotę Emmanuel. Ona jeszcze przed wojną czyniła, ale i teraz czyni bardzo dużo dobra jeśli chodzi o Kościół w Rwandzie, o przebaczenie, pojednanie, modlitwę, o to żywe świadectwo wiary…
- Ich moc polega też na świadectwie wiary ludzi świeckich. To nie jest zamknięty Kościół sióstr zakonnych i księży, którzy „instytucjonalnie” mają głosić Ewangelię. To są ludzie, którzy pracują i walczą o utrzymanie swoich rodzin, którzy borykają się z tymi samymi problemami, co inni, a jednocześnie nie tylko mają czas, ale zarazem pragnienie i siłę, by go poświęcać. Myślę też, że moc tej wspólnoty w Rwandzie wiąże się z jej początkami. Jej tutejszy założyciel, były seminarzysta o skomplikowanym życiu rodzinnym, przeżył nawrócenie dzięki świątobliwości żony. Nawrócił się głęboko, gdy został przyjęty na nowo; zdradził żonę, miał dziecko, ale żona mu przebaczyła. Wrócił i po głębokim doświadczeniu nawrócenia oboje zaczęli prowadzić głębokie życie rodzinne. Założyli Wspólnotę Emmanuel właśnie tutaj, w Rwandzie. I on często powtarzał żonie: „Mamy mało czasu!”. Ten człowiek podczas wojny świadomie oddał swoje życie. On i jego żona zostali zamordowani wraz z czworgiem dzieci, w obronie jednego z sąsiadów. Wspólnota ma więc fundamenty bardzo silne. Młodzi ludzie, którzy formują się w tej wspólnocie, mają najmocniejszy punkt odniesienia, mają męczennika.
Jak się mówi o ludobójstwie w Rwandzie, to górę bierze przeważnie to, co złe: cierpienie, wzajemne mordowanie. Spróbujmy to odwrócić i spojrzeć przez pryzmat dobrych świadectw. Czy Ojciec przez lata swojej pracy słyszał o ludziach, którzy ginęli, ratując innych, którzy za innych oddawali świadomie swoje życie?
- Słyszałem o wspólnocie charyzmatycznej z Kigali, stolicy kraju. W czasie, kiedy bojówki krążyły po ich dzielnicy, ludzie ci, pochodzący zarówno z plemienia Hutu, jak i Tutsi, modlili się razem. Podczas modlitwy bojówki wkroczyły, żądając wydania należących do jednego z plemion. Reszta powiedziała wtedy: „Bierzecie albo nas wszystkich, albo nikogo. Nie jesteśmy ani Hutu, ani Tutsi – jesteśmy chrześcijanami, braćmi”. I wszyscy zostali zamordowani, a to byli ludzie świeccy.
Pewna siostra zakonna w północno-zachodniej części Rwandy, przy granicy z Kongo, była przełożoną domu. Jej brat był jednym z wysokich urzędników państwowych poprzedniego reżimu. Uprzedził ją, mówiąc: „Uciekaj, załatwię ci papiery, jako moja siostra możesz uciec”. Ona odpowiedziała, że nie zostawi współsióstr. On do końca nie wierzył jej, że może tak postąpić. Rzeczywiście następnego dnia przyszły bojówki. Żołnierze byli uprzedzeni, że przełożonej, siostry generała, prawdopodobnie nie będzie. Okazało się, że jednak nie uciekła. Dali jej jeszcze jedną szansę na ucieczkę. Odmówiła wprost: „Nie, zostaję z moimi siostrami!”. Rozwścieczeni odrzuceniem propozycji powiedzieli, że skoro tak, to zginie ostatnia. I rzeczywiście, zamordowano ją na samym końcu. Na własne oczy widziała śmierć każdej ze współsióstr. Wrzucono ją do wspólnej mogiły. Następnego dnia przyjechał jej brat-generał, kazał odkopać dół, ubrać jej ciało i osobno ją pochować. Wtedy modlił się nad jej grobem: „Módl się za nas, by Bóg przebaczył nam to, co uczyniliśmy”. To jest najmocniejsze świadectwo, które człowiek może dać.
Lawrence przed wojną bardzo udzielał się w kościelnych ruchach. Gdy wybuchły rzezie, a było to w Butare, zabrał od biskupa klucz do magazynu. Dostał pozwolenie na rozdanie wszystkich zasobów żywnościowych, które tam się znajdowały. Wynosił je w koszyczkach i kieszeniach. Wchodził do obozów i rozdawał ludziom jedzenie, a potem wracał do magazynu. Gdy żołnierze zorientowali się, że nie jest z nimi (on był Hutu), nie wpuszczali go już do tego obozu. On zatem posyłał dzieci, które przechodziły przez dziury w płocie, i w ten sposób dalej rozdawał fasolę czy chleb.
To są konkretne świadectwa ludzi, którzy w tych ekstremalnych okolicznościach nie dali się zamknąć w małym etnicznym światku. W takich okolicznościach trudno wymagać od ludzi heroizmu, jednak ten heroizm był. Teraz mamy jeszcze za mały dystans od tej wojny, ale on się zwiększy. Kolejne pokolenie będzie mogło brać przykład nie tylko ze świętych z Europy, ale też ze świętych ludzi, którzy wyrośli tutaj, „pod tymi bananowcami”. Tych świadectw jest już naprawdę dużo. Trzeba tylko, żeby Kościół zebrał bogactwo duchowe ludzi, którzy oddali życie, i dał je za przykład dla kolejnych pokoleń. To bogactwo już jest. Trzeba je odkryć i pielęgnować.
W swojej książce zbiera Ojciec świadectwa wiary Kościoła w Rwandzie. Jest to jakby „dziennik duchowy”. Czego Ojciec sam się przy tym nauczył? Co odkrył?
- Gdy widzę ludzi żyjących w tych warunkach, porusza mnie to, że mimo wszystko nie poddają się, że mimo nędzy się nie załamują. Odwiedzałem ostatnio naszych sąsiadów. Wystarczy przenocować jedną noc w takim domku i można się załamać. Jednak ci ludzie rano w kościele śpiewają: „Oddajemy Ci, Panie, nasze ofiary”. Co więcej, są uśmiechnięci, choć wiedzą, że po godzinnej Mszy św. wrócą do swojego glinianej chaty, gdzie nie mają nic. Przychodzą do nas, proszą o pomoc i nawet, jeśli jej nie otrzymają, nie załamują się. Ja nie wiem, jak oni sobie radzą, jak znajdują wystarczającą ilość jedzenia, jak przy cenach, które są w Rwandzie, znajdują środki na to, żeby chociaż jedno dziecko posłać do szkoły. Mimo to nie tracą nadziei. To jest trzymanie się „okruchów nadziei”.
Książka nosi tytuł „Spojrzenie z serca Afryki”. Co chciałby Ojciec, żebyśmy dostrzegli?
- Żebyśmy spostrzegli tę rzeczywistość nie tylko jako Trzeci Świat, ale jako normalny świat. To są ludzie, którzy chcą normalnie żyć, mają te same pragnienia, co my. Może mają trochę inne od naszych problemy, ale w głębi serca te pragnienia i problemy są takie same. Chodzi o spojrzenie na Afrykę jak na normalnych ludzi, normalny Kościół, który tak pragnie być widziany. Wiadomo, że jest on biedny, poraniony, ale normalny. Obyśmy nigdy nie patrzyli wzrokiem poniżającym, oceniającym z góry. Mamy tysiąc lat więcej kultury chrześcijańskiej, jednak jakie to ma znaczenie, skoro każdy i tak musi wszystko na nowo w swoim życiu przeżyć. Jeżeli chodzi o samo „spojrzenie”, to kwestia ta zawsze mnie intrygowała. Np. spojrzenia dzieci: być może dzięki nim jestem w Afryce. Chodzi o to, żeby widzieć człowieka nie tylko w małym, zamkniętym światku – jako członka plemienia Hutu czy Tutsi, jako Rwandyjczyka czy Afrykańczyka. Nie! Spojrzenie musi to przekraczać, musi ogarniać całego człowieka. Ci ludzie, kiedy czują się widziani normalnie, przychodzą z niesamowitym zaufaniem, otwartością, nie boją się. Przekraczają granicę także wtedy, gdy się na nich normalnie spojrzy.
Rozm. B. Zajączkowska/ rv