We wtorek 11 sierpnia wszystkie kopalnie miedzi stanęły na dwie godziny, począwszy od 6 rano. W sumie do pracy nie przystąpiło kilkanaście tys. górników pierwszej zmiany. Strajk ostrzegawczy przygotowały związki zawodowe, które nie zgadzają się na – jak to określają – powolną prywatyzację spółki, która może doprowadzić do masowych zwolnień.
– Mamy przykłady polskich cementowni i stoczni. Każde tego typu działanie rządu przynosi szkodę polskim firmom i jest – naszym zdaniem – niedopuszczalne. Dlatego żarty się skończyły – mówił dziennikarzom przed bramą kopalni Rudna Główna Waldemar Brus, wiceprzewodniczący miedziowej „Solidarności”.
Nastroje przed kopalnią były raczej minorowe, choć wysiadający z autobusów górnicy zdecydowanie opowiadali się za przeprowadzeniem strajku ostrzegawczego.
– Taki protest jest jak najbardziej uzasadniony – mówił Tadeusz Tąpalski. – Nie po to kilka pokoleń zostawiło w tej firmie swój pot, a nierzadko krew, żeby jakiś nieodpowiedzialny minister to wszystko rozwalał. Wtórował mu Akadiusz Sachaj, który działania ministra Grada uważa za niedopuszczalne. – To wielki błąd rządu. Jest mi przykro, że do takiej sytuacji musiało dojść – powiedział.
Przez cały czas trwania strajku związkowcy rozmawiali z górnikami, starając się wspólnie zdecydować o tym, czy dojdzie do strajku generalnego. Dlatego do końca nie było wiadomo, czy strajk zakończy się po dwóch godzinach. Przypomnijmy, że pogotowie strajkowe w KGHM trwa już od kilku miesięcy.
Wśród strajkujących można było spotkać osoby, które przyniosły ze sobą przedwyborcze plakaty Platformy Obywatelskiej, na których kandydaci do Sejmu deklarowali zachowanie udziałów skarbu państwa w spółce i zapewniali o tym, że KGHM nie będzie prywatyzowany. – Oszukali nas. Jeszcze raz się okazało, że co innego przedwyborcza kiełbasa, a co innego rzeczywistość – mówili górnicy.
Miedziowy holding jest jednym z największych pracodawców na Dolnym Śląsku. Ale oprócz górników, zatrudnionych bezpośrednio przez KGHM, w kopalniach pracują także górnicy z firm zewnętrznych. Mimo że ich strajk nie dotyczył, oni także mieli dwugodzinną przerwę w pracy.
– Nie możemy zjechać na dół, bo dozór jest zatrudniony przez KGHM, a my bez sztygarów nie możemy pracować – powiedział „Gościowi” jeden z pracowników Przedsiębiorstwa Budowy Kopalń, jednej z kilku firm zewnętrznych wynajmowanych przez Polską Miedź. – Mimo że ten strajk nas nie dotyczy, a także pomimo, że my zarabiamy o wiele mniej od naszych kolegów z KGHM, pracując w dużo gorszych warunkach, solidaryzujemy się z nimi, bo ewentualna prywatyzacja spółki dotknie w konsekwencji i nas – dodał pracownik PBK, prosząc o zachowanie anonimowości.
Zarząd spółki ostrzegał przed strajkiem. Jego rzeczniczka wskazywała na straty, jakie może przynieść. Monika Kowalska tłumaczyła, że za zatrzymanie produkcji i wygaszenie hutniczych pieców zapłaci cała spółka, także górnicy. – Zdaniem zarządu, ten strajk jest nielegalny – powiedziała.
Te słowa nie zraziły związkowców. – Od 1989 r. wszystkie strajki na początku były nielegalne – bagatelizował słowa rzeczniczki Waldemar Brus, dodając, że od 2004 r. spółka zasiliła skarb państwa prawie 10 mld zł zysku.
Przypomnijmy, że w maju miedziowe związki wymusiły na ówczesnym zarządzie spółki, której szefem był wtedy Mirosław Krutin, jednorazową wypłatę w wys. 5 tys. zł. Zgoda na to miała być jedną z przyczyn zdymisjonowania Krutina. Jak oceniają analitycy, sprzedaż 10 proc. akcji KGHM, a takiej właśnie ilości chce pozbyć się rząd, mogłaby przynieść budżetowi ok. 700 mln zł. Obecnie rząd ma w swoich rękach prawie 42 proc. akcji miedziowej spółki.