Francja może mieć swojego nowego de Gaulle’a. Dla Francji to dobra wiadomość. Dla Polski – niekoniecznie. Na lepszą jednak nie ma co liczyć.
Kiedy ponad miesiąc temu przymierzaliśmy się do analizy przedwyborczej sytuacji we Francji, jedno z pytań, które się nasuwało, brzmiało: czy Francja czeka na swojego nowego de Gaulle’a, czy też pogodziła się z polityką bezbarwnej ciągłości? Ewentualnie: czy zechce ten brak wyrazistego przywództwa odreagować w jakimś radykalnym eksperymencie?
Podnieść Francję
Od dłuższego czasu ze sceny politycznej nad Sekwaną wiało na przemian nudą, żenadą, zgorszeniem lub niepokojem. Nieciekawą z naszego punktu widzenia, ale jednak jedyną alternatywą dla odchodzącego w niesławie socjalisty François Hollande’a, wydawała się już tylko Marine Le Pen z Frontu Narodowego. Na centroprawicy wprawdzie w piórka stroił się Nicolas Sarkozy oraz prężył muskuły Alain Juppé, jednak żaden z nich nie był na tyle silny, by zagrozić już w pierwszej turze wyborów kandydatce narodowców. A przede wszystkim żaden z nich nie udawał nawet, że ma do zaproponowania coś nowego i świeżego.
I oto nagle pojawił się on – polityk, któremu nie wróżono więcej niż 10 proc. poparcia, François Fillon. W prawyborach centroprawicowych niespodziewanie zdobył miażdżącą większość (blisko 70 proc.) głosów. W pewnym sensie powtórzył sukces Donalda Trumpa w USA: tam również establishment republikanów stawiał na zupełnie innych kandydatów. Prawybory, w których to wyborcy decydują, zweryfikowały jednak upodobania partyjnej wierchuszki. Podobnie we Francji: Fillon, choć w porównaniu z Trumpem sprawiał wrażenie niemal politycznego arystokraty, wydawał się liderom zbyt radykalny (jak na francuskie warunki) w niektórych sprawach, by zdobyć głosy szerokiego elektoratu. A mimo to szeroki elektorat właśnie w nim zobaczył mocną alternatywę dla Le Pen. O ile nie zdarzy się cud u socjalistów (kandydatura Manuela Vallsa raczej nic nie rokuje), to w drugiej turze (o ile Fillon nie wygra już w pierwszej) wyborów prezydenckich w 2017 roku liderka Frontu Narodowego zmierzy się z nowym liderem francuskich republikanów. Ten jednak chce czegoś więcej niż powtórzenia podobnej sytuacji sprzed kilkunastu lat, gdy w drugiej turze Jacques Chirac musiał walczyć, ku przerażeniu politycznych elit, z ojcem Marine, Jeanem-Marie Le Penem (co zjednoczyło centrum i socjalistów przeciw „uzurpatorowi”). Fillon, który nie ukrywa, że jest konsekwentnym gaullistą, sprawia wrażenie, jakby chciał, parafrazując mocne słowa twórcy V Republiki, powiedzieć: „Spróbuję podnieść Francję z błota, bo ona ciągle powraca do swoich błędów i wymiocin”. Ciekawe, czy Fillon pamięta ciąg dalszy (bardziej obrazoburczy) wypowiedzi Charles’a de Gaulle’a, rozczarowanego, że nie udało mu się zmienić mentalności rodaków: „Nie mogę zapobiec temu, by Francuzi byli Francuzami”.
Gaullista
Z wykształcenia prawnik, zawodowo polityk. Najpierw na szczeblu samorządowym w regionie Loary, później jako minister i wreszcie premier za czasów prezydentury Sarkozy’ego. Ten drugi zapewne przeżywa swoją porażkę w prawyborach podwójnie: nie dość, że przegrał, to na dodatek ze „swoim” premierem, z którym w okresie urzędowania obu toczył zakryte przed opinią publiczną boje. I jeden, i drugi mają wyraziste osobowości, choć dla Fillona „Sarko” tylko udaje republikanina, a za prawdziwego gaullistę uważa siebie. Nie bez racji. Dziś praktycznie nikt z przywódców w Europie, a we Francji zwłaszcza, nie odważy się publicznie powiedzieć, że jego ideałem jest na przykład neoliberalizm à la Margaret Thatcher. Zwłaszcza bezkompromisowość w podejściu Żelaznej Damy do związków zawodowych, podatków i spraw socjalnych jest niezmiennie bliska Fillonowi od lat 80. XX wieku. Fillon proponuje reformy gospodarcze, które na dzień dobry mogą oznaczać poważne starcie ze związkami zawodowymi, co we Francji ociera się niemal o polityczne samobójstwo. Fillon mówi otwarcie, że trzeba zlikwidować 500–600 tys. miejsc pracy w sektorze publicznym i ograniczyć wydatki budżetowe o 110 mld euro. Zamierza też zlikwidować jedną z francuskich świętości: zaledwie 35-godzinny tydzień pracy i przywrócić poprzedni, wyższy wiek emerytalny, czyli 65 lat. I choć we Francji dotąd głoszenie podobnych poglądów było uznawane za sygnał „mnie nie wybierajcie”, to Fillon zupełnie z tymi poglądami się nie kryjąc, wygrał prawybory w cuglach. Ba, okazało się, że wśród jego „prawyborców” znalazło się również ok. 600 tys. sympatyków socjalistów (we Francji prawybory danej partii nie wykluczają z udziału w nich wyborców innych partii).
Katolicki fundamentalista?
Niektóre środowiska prawicowe, zwłaszcza w Polsce, uznały już, że Fillon jako prezydent da nadzieję na przebudzenie katolickiej opinii publicznej we Francji i będzie promował ustawodawstwo, które można pogodzić z nauczaniem Kościoła. To pewne uproszczenie, które wynika trochę z niezrozumienia francuskiej specyfiki. Zacznijmy od tego, że Fillon rzeczywiście nie ukrywa swoich związków z katolicyzmem. I wychowanie, i edukację wyniósł właśnie ze środowisk katolickich: z rodziny, parafii, szkoły. Do dziś chlubi się zażyłymi relacjami z benedyktynami z opactwa Solesmes. Trzeba też przyznać, że jak na warunki francuskie, poglądy Fillona można by uznać za „ultrakatolickie”. Nie tylko często podkreśla chrześcijańskie korzenie Francji (przy tamtejszej panującej ideologii laïcité to praktycznie herezja), nie tylko mówi o świętości życia, ale również odmawia parom homoseksualnym prawa do adopcji dzieci. I na tym wyrazistość Fillona w tych kwestiach się kończy, choć, podkreślmy to jeszcze raz, i tak są to poglądy rewolucyjne (choć z francuskiej perspektywy bardziej adekwatnie należałoby powiedzieć: reakcyjne). Fillon bowiem nie zamierza większości swoich prywatnych, jak podkreśla, poglądów przekładać na praktykę polityczną. I choć w kwestii aborcji deklaruje, że jest za życiem, to jednocześnie wyraźnie mówi, że nie zamierza odbierać „niezbywalnego prawa kobiet” do aborcji, która we Francji bez żadnych tłumaczeń jest dozwolona do 12. tygodnia ciąży. W swojej autobiograficznej książce pt. „Faire” napisał nawet, że aborcja jest „prawem fundamentalnym” – co rzeczywiście we Francji jest poglądem niemal tak oczywistym jak to, że Ziemia jest okrągła. Wprawdzie później przepraszał za to dosadne stwierdzenie, ale jednocześnie dał do zrozumienia, że prawodawstwa w tym zakresie we Francji zmienić się nie da i on też tego prawa nie ruszy. Po drugie, choć obiecał cofnięcie skandalicznego prawa zezwalającego na adopcję dla homoseksualistów, to już samych „małżeństw” homoseksualnych nie zamierza z prawa wycofywać. Mówi jednak jednoznacznie „nie” wobec kolejnych roszczeń środowisk LGBT, domagających się m.in. prawa do wynajmowania surogatek przez osoby homoseksualne. I tutaj znowu naraził się wszystkim – również centroprawicy – na zarzut „cofającego” zdobycze V Republiki.
W stronę Moskwy
Całkiem prawdopodobna wygrana Fillona w wyborach z pewnością ucieszy tych, którzy są zmęczeni federalistyczną wizją Unii Europejskiej. Kandydat francuskich republikanów nie bez powodu jedną ze swoich książek zatytułował „Suwerenna Francja w Europie szanującej narody”, w czym również wielu widziało nawiązanie do „Europy Ojczyzn” gen. de Gaulle’a. Fillon jednak jest wielkim krytykiem brukselskiej machiny urzędniczej, przede wszystkim rozpychającej się Komisji Europejskiej, ale jednocześnie opowiada się za ścisłą współpracą państw strefy euro. I na tym raczej kończy się zbieżność poglądów międzynarodowych z polskimi wyobrażeniami. W kwestii relacji z Rosją Fillon nie odbiega już za bardzo od Marine Le Pen. Choć może prorosyjskość kandydata centroprawicy wynika nie tyle z bezkrytycznej rusofilii, ile z pragmatycznych założeń, to skutek może być dla nas taki sam: interes Moskwy z pewnością będzie nadrzędny wobec interesów Warszawy. To w sumie nic nowego, jeśli chodzi o politykę Paryża, ale Fillon jako prezydent z pewnością wzmocni tę tendencję, również przypominając w tym gen. de Gaulle’a. Z francuskiego punktu widzenia to kwestia racji stanu: Fillon chce odzyskać francuskie wpływy na Bliskim Wschodzie. Wie, że aby to osiągnąć, musi wspierać sojusz na linii Paryż–Moskwa–Teheran–Damaszek. Dobrym tego skutkiem na pewno będzie radykalna walka z Państwem Islamskim, z którym wojuje i Damaszek, i wspierający go w tym Teheran, i oczywiście Moskwa. „Skutkiem ubocznym” mogą być interesy naszej części Europy. Filon nie ukrywa też, że jego celem jest ostateczne pozbawienie USA wpływów w Europie. Tego samego chciał Charles de Gaulle, który nawet wyprowadził Francję na dekady z wojskowych struktur NATO. Fillonowi bliskie są zapiski de Gaulle’a z jego „Pamiętników wojennych”: „Doszliśmy w końcu z Churchillem do banalnego, acz ostatecznego, wniosku z wydarzeń, które wstrząsnęły Zachodem, że Anglia, końcem końców, jest wyspą, Francja przylądkiem kontynentu, zaś Ameryka Zupełnie inną częścią świata”. Jeśli hasłem wyborczym D. Trumpa było „Uczyńmy Amerykę znowu wielką”, to na pewno analogiczne hasło będzie towarzyszyło Fillonowi we Francji. Nawet jeśli jego polityczny mistrz, de Gaulle, próbując tego samego, nie miał złudzeń co do możliwości swoich rodaków.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.