Naprawdę nie ma znaczenia, że świeccy zajęli miejsca zarezerwowane wcześniej dla księży, jeśli są to wybrani świeccy, dokładnie tak samo (a może bardziej niż księża?) oddzieleni od "tłumu".
Po ogłoszeniu ostatnich statystyk przez ISKK pojawiło się wiele komentarzy, próbujących odpowiedzieć na pytanie: co dalej? O konieczności formacji pisał Andrzej Macura w tekście "Młócenie słomy". O homiletyce - ks. Andrzej Draguła ("Kaznodziejska fontanna albo burzenie czwartej ściany"). Wart przeczytania jest także nieco wcześniejszy tekst Zbigniewa Nosowskiego "Nawrócenie kościelnych struktur". Zwłaszcza celny wydaje mi się w tym ostatnim wątek przywództwa adaptacyjnego i zarządzania różnorodnością. Tak, jestem przekonana, że to jest to o co chodzi. Trzeba ruszyć, choćby z planem na chwilę. Co więcej, trzeba by w drogę wyruszył każdy, z tego miejsca w którym jest i w tym zakresie, jaki jest mu dostępny. Pomysły są różne. Będą różne. Świetnie. One się nie tylko nie wykluczają, ale uzupełniają.
Wszystkie strumyczki razem - z Bożą łaską - złożą się w końcu w wielką rzekę. Im więcej ich będzie, tym lepiej.
W tym momencie nie można przywołać bardzo ciekawego tekstu Wojciecha Żmudzuńskiego Sj "Postklerykalizm i utracona wiarygodność", zamieszczonego w najnowszym numerze Życia Duchowego. Stawia w nim bardzo ważne pytanie: "Czy nie staliśmy się zbyt wygodni, czekając na tych, którzy przyjdą punktualnie wypełnić swój niedzielny obowiązek? Nie zostaliśmy przecież powołani do zasiadania, lecz do ciągłego bycia w drodze, do nieustannego podążania za człowiekiem."
W środę pisałam o żyjącej w cieniu połowie naszego świata ("Połowa naszego świata"). O ludziach, którzy - z takich czy innych powodów - znajdują się w sytuacji życiowej, która trwale trzyma ich z dala od Kościoła. Co z tego, że wyciągacie ręce, skoro ja do nich nie doskoczę? - zapytała lata temu moja znajoma. To jedno z ważniejszych zdań, które usłyszałam. Nie wystarczy wyciągnąć ręce. Trzeba do ludzi zejść. Trzeba się z nimi zmieszać.
Jedno z podstawowych stwierdzeń na drodze neokatechumenalnej brzmi: "Macie być solą. Soli nie musi być dużo, by zmieniła smak potrawy." Ks. Franciszek Blachnicki, Sługa Boży, używał porównania do drożdzy. Wszystko fajnie, tylko sól ma zmieniać smak potrawy, nie stać w słoiku. Do tego musi się w niej rozpuścić. Drożdżami nie posypuje się ciasta z wierzchu, tylko dodaje do środka. I nie pozostają one w nim widoczne w formie rodzynek. Jeśli mamy być solą, która zmienia smak, jeśli mamy być drożdżami dającymi wzrost, musimy się rozpuścić w tym, co chcemy zmienić. Musimy być wśród ludzi i z ludźmi. Nie z daleka. Nie z perspektywy "zaangażowanych". Jako dramat powinniśmy odczuwać sytuację, w której parafia dzieli się na "zaangażowanych" i anonimowy tłum.
Chora jest sytuacja, jeśli ktoś widząc, że podjęłam posługę w parafii, docieka kim właściwie jestem i w jakiej jestem wspólnocie, bo przecież lektorat bez bycia we wspólnocie jest nie do pomyślenia ;-) Ale chora jest też sytuacja, w której obca osoba, dotychczas ledwo mnie zauważająca, nagle dogania mnie na ulicy i rzuca mi się na szyję w celu - jak się okazało - złożenia życzeń świątecznych. Nie zamieniłyśmy w międzyczasie ani jednego słowa. W życiu zapewne ze dwa zdania. Po prostu stałam się "swoja".
To oczywiście tylko nieco żartobliwe przykłady. Ale ta "swojskość" jest chora. Generuje zamknięcie.
Mam niestety poczucie, że odrębność tych dwóch grup - "zaangażowanych" i "tłumu" podtrzymują obie strony. We wspomnianym wyżej tekście Wojciech Żmudziński SJ pisał: "Osoba świecka nie jest oczywiście po to, by zastępować księdza, który przeszedł na emeryturę, lecz po to, by nadać przywództwu w Kościele nową jakość. Nie jest jej zadaniem zajmowanie miejsca przy ołtarzu, lecz wyprowadzenie wiary z sanktuariów. [...] Gdy miejsce księdza, specjalisty od obrzędów, próbuje zająć świecki animator, dalej kręcimy się wokół tego samego klerykalizmu, tylko bez koloratki. To nic nie zmienia w naszym podejściu do wiary i do wspólnoty wiernych."
Naprawdę nie ma znaczenia, że świeccy zajęli miejsca zarezerwowane wcześniej dla księży, jeśli są to wybrani świeccy, dokładnie tak samo (a może i bardziej niż księża?) oddzieleni od "tłumu".
Na ile tym tłumem zainteresowani, nie wiem. Nie zakładam złej woli, zapewne to zwyczajna nieumiejętność. Niemniej chodzi o to, żebyśmy naprawdę wyszli między ludzi. By nie było między nami różnicy. Z "tamtej" strony złamać anonimowość można tylko w jeden sposób: zaangażowaniem. To znaczy: zmianą grupy. To nie niszczy bariery ani o włos, zmienia tylko moją pozycję. Bardzo potrzeba wysiłku rozbijania bariery ze strony tych, którzy chcą być solą i drożdżami. I nie w formie: wychodzimy ewangelizować i wracamy do siebie, za barierę. Ani soli, ani drożdży, nie da się z potrawy wydłubać. Chyba że nie zaczęły działać. Ale do czego nada się niedziałająca sól i drożdże, jeśli nie do wyrzucenia i podeptania przez ludzi?
Pytanie, czy czujemy się na siłach? Czy jesteśmy do tego przygotowani?
PS. Z nowości do polecenia w tym temacie: warto przeczytać również tekst ks. Artura Stopki "Kościelne statystyki - trwa wielka zmiana". Dla zachęty cytat: "Upowszechnianie się wiary z wyboru wymaga od pasterzy zmiany sposobu funkcjonowania we wspólnocie, nieustannej ofensywności, gotowości słuchania, a także oddania części dotychczasowych działań, zajmujących czas duchownym, w ręce świeckich." To jeszcze jeden strumyczek...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.