Z domu Niny Aleksejewnej w Irpieniu ocalał jedynie porcelanowy aniołek. Tania Lubczenko i jej mąż Siergiej wydobyli spod gruzów zbombardowanego mieszkania tylko dwie filiżanki, które przywieźli z podróży po Europie. Obie rodziny straciły wszystko, co miały. Naszych domów nie da się już odbudować - podkreślają.
Przed wojną budynek starego przedszkola w Irpieniu stał pusty. Władze miasta planowały go zburzyć. Wszystko zmieniło się po zbombardowaniu miasteczka przez armię rosyjską. Stary budynek okazał się wówczas jedynym schronieniem dla wielu mieszkańców miasta, którzy z dnia na dzień stracili dorobek całego życia i zostali bez dachu nad głową. Teraz w przedszkolu mieszka około 120 osób.
Sytuacja na Ukrainie: Relacjonujemy na bieżąco
W środku jest bardzo zimno, bo przedszkole nie jest ocieplane, a stare mury są wilgotne. "Znacznie cieplej jest na zewnątrz" - przyznaje w rozmowie z dziennikarkami PAP 62-letnia Nina Aleksejewna, koordynatorka ośrodka. Podkreśla, że z tego względu na podwórku naprzeciw przedszkola, postawiono niedawno kilka wojskowych namiotów. Pomogli darczyńcy. "Dostaliśmy łóżka, koce, kołdry" - mówi, wprowadzając nas do środka. W namiotach mieszka już kilka osób. "O, tam w rogu matka z synem" - pokazuje Nina.
Na funkcję koordynatorki tego ośrodka Ninę wyznaczyły władze miasta. Choć z trudem się porusza, pomaga, jak może. Mieszka w małym pokoju w przedszkolu. "Mój dom został doszczętnie spalony. Prawdopodobnie uderzyła w niego bomba kasetowa, bo wszystko spłonęło" - mówi Nina, kiedy pokazuje nam swój zniszczony dom. Na podjeździe stoi szkielet spalonego samochodu. Już zardzewiały. Dom nie ma ani dachu, ani okien, został tylko fundament i pojedyncze ściany. Wchodzimy do środka. Zza dziury w dawnej kuchni, gdzie kiedyś było okno, widać spaloną do połowy sosnę. "Widzicie, spaliła się tylko ta część drzewa, która nachodziła na dom, wiec ogień musiał iść od domu" - zwraca uwagę Nina, krążąc po swoim domu. "O, ocalał porcelanowy aniołek" - mówi w pewnym momencie i podnosi z ziemi figurkę, którą znajduje w gruzach.
Przed wojną mieszkała tu razem z dwiema córkami i ich mężami "Po bombardowaniu młodzi znaleźli schronienie u swoich przyjaciół, mieszkają teraz w jednym pokoju. A ja cóż? Przecież nie będę spać między nimi, nie chcę być dla nich ciężarem" - tłumaczy nam kobieta. "W przedszkolu mam swój pokoik, dzięki Bogu żyję, jakoś to wszystko przetrwamy" - zapewnia, choć jak przyznaje, nie wie, co będzie dalej. "Z tego, co zostało z domu, już nic nie da się odbudować" - mówi zdruzgotana. Podobnie, jak inni mieszkańcy przedszkola, Nina nadal czeka na decyzję komisji ds. budownictwa która oceni, co stanie się ze zbombardowanymi budynkami i z odszkodowaniami za zniszczenia.
Tymczasem pomaga innym organizować nowe życie w ośrodku. W pracy pomaga jej Tania Lubczenko z mężem.
"Mamy nadzieję, że do zimy nas już tu nie będzie, ale teraz jakoś musimy przetrwać. A spraw do zadławienia jest mnóstwo, bo wszystko straciliśmy i nic nie mamy. I wszystko musimy załatwić sobie sami, bo władze miasta są zajęte ważniejszymi rzeczami" - mówi Tania. Jej telefon nie przestaje dzwonić. "Ludzie pytają, jak mogą pomóc, pani Nina sama nie jest wstanie wszystkiego dopilnować, a trzeba to wszystko jakoś zorganizować" - dodaje.
Małżeństwo organizuje transport przekazywanych darów, zbiera informacje, czego potrzebują mieszkańcy ośrodka. "Trzeba czuwać nad wszystkim. Zgłaszają się osoby starsze i mówią, że nie mają podstawowych rzeczy, na przykład butów, a inni zabierają kilka na raz" - podkreśla.
Tania razem z mężem zajmują jeden pokój w starym przedszkolu. W środku jest stół, łóżko, śpiwór. Dzieci wysłali do dziadków w bezpieczne miejsce. "Nasza córka wciąż dopytuje, kiedy będzie mogła wrócić do swojego pokoju, do swoich zabawek, do naszego mieszkania, nie rozumie, co się stało" - opowiada. Przed wojną wychowywała tak dzieci, żeby im niczego nie brakowało. Obydwoje z mężem starali się dać im to, czego sami nie mieli. Ona zajmowała się domem i dziećmi, on pracował. Na wakacje jeździli w egzotyczne miejsca. "A teraz dzieci powiedziały nam, że tak, jak teraz żyjemy, to one żyć nie chcą. I co mamy zrobić?" - pyta, rozkładając ręce.
Jeszcze przed wojną zamieszkali w nowo wybudowanym osiedlu na przedmieściach Irpienia. Ich mieszkanie było na czwartym piętrze. "Wyjechaliśmy tuż przed wejściem wojsk do miasteczka. Potem dowiedzieliśmy się, że w mieszkanie sąsiada uderzyła rakieta, od wybuchu z całego piętra nie zostało praktycznie nic. Na szczęście ani nas, ani sąsiada nie było wtedy w domu. Inaczej wszyscy byśmy zginęli" - opowiadają.
"Wszystko się nagle zapaliło, sąsiedzi nam mówili, że był niesamowity huk i mnóstwo dymu" - dodaje mężczyzna, kiedy zabierają nas na miejsce
Pracują tu teraz służby, zrzucają z dachu gruz, wywożą pozostałość ścian, zabezpieczają teren. "O, tutaj mieliśmy kuchnię, tutaj łazienkę, a tu toaletę. Obok była nasza sypialnia, a tam dalej pokój dzieci" - pokazuje ze wzruszeniem Tania, kiedy ostrożnie wchodzimy do środka. "Teraz, nie ma tu nawet ścian. Są tylko zgliszcza, popiół i ten ciągle unoszący się zapach dymu. Proszę zobaczyć, tutaj sufit jest całkowicie wygięty, te belki też popękały" - mówi Tania. "Właściwie, nie ma co pokazywać, bo tutaj już nie ma nic" - dodaje mąż.
"Konstrukcja budynku została naruszona, nie wiemy, czy mamy to sprzątać i remontować, czy tak zostawić, jak jest" - zastanawiają się. Obydwoje każdego dnia czekają na komisję z administracji, która oceni skalę zniszczeń i powie, co mają dalej robić.
"Tu musiało być ogromne ciśnienie i temperatura, bo nawet słoiki, które stały w kuchni się stopiły. W sypialni mieliśmy takie duże akwarium, te rybki to było oczko w głowie jednej z moich córek Ewy. Teraz po akwarium i rybkach nie ma ani śladu" - opowiada Tania, krążąc po zgliszczach swego dawnego mieszkania.
"Sąsiednie budynki też zostały zniszczone, jeden nie ma dachu, kolejny jest praktycznie cały spalony, następny rozburzony. Krajobraz jak po bitwie" - mówi pod nosem.
Mąż opowiada, że kiedy wjechały tu wojska rosyjskie, to na tym placu przed blokami zastrzelili trzy osoby. "Zabili między innymi trenera lokalnego klubu sportowego, który prowadził klub sportowy na parterze naszego budynku. Wszystkie trzy ciała leżały, przy schodkach i koło bramy wjazdowej na osiedle" - pokazuje mężczyzna.
"Oni po prostu jechali i strzelali do każdego, po ogrodzeniach, domach. To wyglądało tak, jak by chcieli zniszczyć wszystko i wszystkich" - opisuje.
Obydwoje z żoną boją się, że czwarte, piąte piętro budynku i poddasze bloku, w którym znajdowało się ich mieszkanie, zostaną całkowicie zburzone, a blok zostanie obcięty do trzeciego piętra. Dlatego nie wyjeżdżają z miasta, tylko pilnują tego, co zostało z ich dorobku. Nie wiedzą jeszcze, jaka będzie forma rekompensaty za poniesione straty. Boją się, że czas oczekiwania będzie się odwlekał. "A żyć jakoś trzeba. Nasze dzieci chcą wrócić, nie wiemy, co im powiedzieć, bo tutaj mieszkać nie będą" - zaznacza Tania. "Wszystko będzie dobrze. Rosja zapłaci nam za te straty, za tę wojnę, odbudujemy nie tylko nasze mieszkanie, ale całą Ukrainę" - podsumowuje Sergiej.
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.