Śpiewać Alleluja Leonarda Cohena na ślubie czy nie śpiewać. Bo niby czemu nie?
Sugestia, by w czasie liturgii wznosić okrzyki radości (pisałem o tym w ubiegłym tygodniu) nie oznacza bynajmniej ukłonu w stronę spektaklu pod tytułem: miło, lekko i przyjemnie. Przeciwnie. Co nie znaczy siermiężnie i topornie. Zacznijmy jednak od początku.
Złościliśmy się przed laty, będąc studentami teologii, na styl wykładów z liturgiki. Za dużo – naszym zdaniem – historii, za mało teologii. W dodatku serwowanej w sposób monotonny, żeby nie powiedzieć nudny. Po latach, przyznać muszę, chylę głowę przed nieżyjącym już profesorem. Bez przekazanej nam wówczas i pogłębianej przez lata wiedzy prawdopodobnie chętnie bym spoglądał w kierunku wszelakich nowinek, mających rzekomo uczynić liturgię bardziej przystępna i zrozumiałą współczesnemu człowiekowi (czyli moim parafianom). Tymczasem ta mało ciekawa historia składa się na to wszystko, co dziś nazywamy duchem liturgii. Przekona się o tym każdy, kto choćby przekartkował opublikowaną pod tym samym tytułem książkę Benedykta XVI. Wiedza o tym jak rozwijały się i dlaczego włączano w strukturę Mszy poszczególne obrzędy, gesty, pozwala dziś uczestniczyć (przewodniczyć) w niej w sposób bardziej świadomy. A przecież o to chodzi w soborowej odnowie: świadomie, czynnie, w sposób pełny. Przy czym czynnie nie oznacza tylko włączania się w odpowiedzi, aklamacje i śpiewy.
Wbrew pozorom starannie przygotowana liturgia nie odpycha. Przeciwnie. Znam to z autopsji. Najpierw sam będąc zachwycony, później obserwując innych.
Gdzieś już o tym pisałem… Sierpniowy poranek 1973 roku. Poszliśmy z Sewerynówki do Krościenka na celebrowaną przez Księdza Blachnickiego Eucharystię. Oczywiście poprzedzoną solidną katechezą i próbą śpiewu. Do dziś pamiętam śpiew na przygotowanie darów. „Od dawna szukam twarzy, drogiej twarzy mego Pana…”. Prawa strona kaplicy Dobrego pasterza pierwszym głosem, lewa – drugim. I ten moment, gdy nagle uświadomiłem sobie to, co jest istotą Mszy. Oto Pan, w znakach, Słowie i Świętych Postaciach, odsłania przed nami swoją twarz. Jak w Pieśni nad Pieśniami.
Dla wielu oazowiczów szkoła liturgii na drugim stopniu też pewnie była nudna. Ale kto ją przebrnął… Tak, wysiłek umysłu i ofiarowanego czasu zaowocował podczas najbliższego Triduum Paschalnego. Zresztą nie tylko na oazie. Tu, gdzie pracuję, propozycja by procesję rezurekcyjną przenieść na koniec Wigilii Paschalnej, wyszła nie od proboszcza, ale od parafian. Nie od razu. Przedtem było przeszło dziesięć lat poprzedzającej każdą z celebracji Triduum katechezy i dwie serie podejmujących tę tematykę rekolekcji wielkopostnych. Co prawda nie mamy scholi, potrafiącej wykonać śpiewy dominikańskie, wystarczy jednak popatrzeć na twarze, śpiewające w Wielki Piątek „Odszedł Pasterz”, czy posłuchać jak brzmi pierwsze wielkanocne Alleluja, by odkryć, że ta liturgia jest żywa obecnością Chrystusa i zaangażowaniem wiernych.
Gdzieś w tle liturgicznej refleksji jest ożywająca od czasu do czasu dyskusja na temat śpiewu. Przed kilkoma dniami mieliśmy z kolejną jej odsłonę. Śpiewać Alleluja Leonarda Cohena na ślubie czy nie śpiewać. Bo niby czemu nie? „Lecz sprawił to księżyca blask, że piękność jej na zawsze cię podbiła”. Piękne, aczkolwiek w strofie poprzedzającej jest też o nieszczęsnym królu, a w ostatniej „i chociaż wszystko poszło źle”. Jeżeli zatem uczepimy się tekstu, niewiele w nim pochwały szczęścia małżeńskiego. Są co prawda adaptacje tekstu, ale i te niewiele mają wspólnego z liturgią sakramentu małżeństwa. Bo o co w niej chodzi? O samą przysięgę? O to, że cudowna miłość przyprowadziła młodych do ołtarza? Jeśli by miało chodzić tylko o to nie ma się co dziwić coraz większej rzeszy młodych, rezygnujących ze ślubu w kościele. Bo tak naprawdę liturgia zaślubin objawia Chrystusa, czyniącego z miłości dwojga ludzi znak swojej miłości do Kościoła. I tę prawdę, mają wyrażać także towarzyszące celebracji sakramentu śpiewy. Zgodnie z zasadą, że w każdej celebrowanej przez Kościół liturgii wszystko, czyli także śpiewy, podporządkowane jest nie gustom uczestników, ale Słowu Bożemu.
Inna sprawa, że za dużego wyboru muzycy kościelni na tę okoliczność nie mają. W Polsce ciągle brakuje utworów, skomponowanych na okoliczność chrztu czy zaślubin. A i z zasadą podporządkowania śpiewu czytaniom i antyfonom mszalnym bywa różnie. O konieczności rewizji niektórych pieśni ze śpiewnika Siedleckiego nie mówiąc.
Problem teatru rozrywki dotyczy nie tylko liturgii. Także religii w szkole. Ileż ostatnio napisano o nudnych lekcjach. Wszelako nikt nie odważył się wskazać na to, co jest nudne. Oczywiście można zastosować metody aktywizujące. Ale prędzej czy później nadchodzi moment, gdy najzwyczajniej w świecie trzeba przekazać porcję wiedzy. Nie zawsze widzimy potrzebę jej utrwalenia. Nie zawsze też rozumiemy do czego w przyszłości będzie nam potrzebna. Jak ze wspomnianymi wyżej wykładami z liturgiki.
To zresztą problem nie tylko lekcji religii czy studiów teologicznych. Iluż studentów, w czasach gdy logika była na pierwszym roku studiów, pomstowało na słynny wierszyk „barbara, celarent, dari, ferio” czy słuchało przysypiając godzinnego wykładu o znaczeniu słowa „jest”. Niektórzy do dziś, patrząc na podręcznik profesora Zygmunta Ziembińskiego, dostają drgawek i miewają nocne koszmary. Nie zdając sobie sprawy z tego jak bardzo te nudne wykłady ukształtowany w nich logiczne, precyzyjne myślenie. Odporne na pseudo argumenty, intelektualne pułapki, mieszanie pojęć. Przede wszystkim zaś bardziej od emocjonalnych ceniące argumenty racjonalne. Czego we wszystkich, także odnoszących się do sfery liturgii i religii w szkole dyskusjach, najczęściej brakuje.
Zatem nie teatr rozrywki. Trud myślenia. Zanim będzie ciekawie najpierw jest nudnie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Według przewodniczącego KRRiT materiał zawiera treści dyskryminujące i nawołujące do nienawiści.
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.