publikacja 21.02.2011 12:27
Dawno temu okrutny król Huambo Kalunga zajadał się mięsem swoich krewnych. Ale klątwa nad nieszczęsną angolską ziemią spotęgowała się całkiem niedawno, w czasie najdłuższej wojny Afryki, kiedy sąsiad zwrócił się przeciw sąsiadowi, a znajomy mordował znajomego.
www.afrykanowaka.pl
- Co za różnica – potwierdza Loureiro – dla jednych i dla drugich przede wszystkim liczyła się ilość zabitych.
Samochód ostrzelali gęstą serią. Jedna kula przeszła przez drzwi, przedziurawiła lewą nogę księdza i połamała kości w prawej. Pozostałe go ominęły. Zupełnie nie wiadomo jakim cudem.
A było to już drugie cudowne ocalenie Loureiro w czasie angolskiej wojny. Kilka lat wcześniej, też w tych okolicach, jego auto wyleciało w powietrze na minie. Dwóch pasażerów zginęło. On z poharatanym kręgosłupem resztkami sił dotarł na parafię.
To był chyba znak. Że musi tu zostać, choć prawie wszyscy jego rodacy dawno wrócili już do bezpiecznej Europy. Że nie może zlęknąć się wojny, a przecież wystarczyłoby tylko słowo i już wracałby do spokojnej Portugalii.
Został i wykonywał swą misję. Przez wiele miesięcy tkwił samotnie w wielkich i ponurych pomieszczeniach parafii w Chinguar, przez szparę w oknie obserwując kolejnych przybywających tu żołnierzy. Bestialskich i mściwych. W każdej chwili mogli przecież wejść i go zamordować.
A potem, kiedy zawierucha przeniosła się bardziej na wschód, do Kuito, Loureiro ukrywał u siebie wygnanego stamtąd biskupa.
Wydawało się, że na okolice te rzucono klątwę. Miejscowi wierzą, że gdy ich bliskich dopadnie śmierć albo ciężka choroba, z pewnością kryje się za tym jakiś śmiertelnik.
- Miałem sześcioro dzieci, dwoje z nich zmarło – opowiada Joao, angolski żołnierz-saper, rozminowujący pola niedaleko Lueny. Nie ma wątpliwości, że ktoś rzucił na jego pociechy zły czar.
www.afrykanowaka.pl
W niedalekim Calla śmierć miejscowych królów obchodzono bestialskim zwyczajem. Wielki monarcha – uważano – nie mógł przecież iść do grobu samotnie. Żywcem zakopywano więc z trupem najpiękniejsze kobiety w wiosce.
Ale to, co zdarzyło się lata później przerosło wszystkie najstraszliwsze opowieści tych okolic. 4 lutego 1961 roku bojownicy MPLA (Movimento Popular para a Libertacao de Angola), Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli, w wyzwoleńczym zrywie przeciwko portugalskiemu kolonizatorowi zaatakowali więzienie w Luandzie. Było to pierwsze zbrojne wystąpienie, na razie tylko zapowiadające piekło, jakie wkrótce miało się wywiązać w tym pięknym kraju.
- Czas to był straszliwy – z drżącym głosem wspomina Portugalczyk Patricio Moniz, do 22 roku życia w Angoli, od 1975 roku w Portugalii, który choć coraz bardziej tęskni za krajem swojej młodości, wciąż boi się go odwiedzić. Z dnia na dzień opuścił swój dom naprzeciw benedyktyńskiego kolegium w Vila Luso, dzisiejszej Luenie, i być może nigdy go już nie zobaczy.
Ale kiedy z Lueny, Luandy, Huambo i Begueli wyprowadzili się Portugalczycy, w Angoli zrobiło się jeszcze gorzej.