W ubiegłą sobotę w Pradze z upoważnienia Benedykta XVI do chwały ołtarzy zostało wyniesionych 14 franciszkańskich męczenników z XVII w. Padli oni ofiarą tłuszczy miejskiej.
Kiedy nasłani przez katolickich Habsburgów żołdacy plądrowali Malą Stranę, czyli lewobrzeżną część dzisiejszej Pragi, na Starym Mieście rozniosła się pogłoska, że w klasztorach ukryta jest broń. To obróciło gniew mieszczan przeciwko zakonnikom. Franciszkanie przy kościele św. Jakuba zostali obronieni przez cech rzeźników, w większości zresztą protestantów, którzy z siekierami w ręku chronili wejścia do klasztoru. Bracia Mniejsi przy kościele Matki Bożej Śnieżnej byli jednak bezbronni i zostali wymordowani z wielkim okrucieństwem.
Ich męczeństwo zostało uwiecznione w czeskiej literaturze. Pisał o tym między innymi jeden z największych czeskich pisarzy Jaroslav Durych. Oto fragmenty z jego powieści „Karnawał”:
Na oścież otwarty był dom zakonników i otoczony czekającymi. Już coś nieśli, już coś wlekli, uginając się pod ciężarem i w pośpiechu, przynaglani niecierpliwością tych, co zagradzali im drogę. A dziwne musiało być to brzemię, bo wielu się nad nim pochylało, niektórzy przyklękali, gorliwie przykładając się do jakiejś pracy, używając przy tym chyba noży i sztyletów, jakby w pośpiechu mieli dobić jakąś owcę czy kozę, wyciągniętą z podwórza zakonników. (...)
A jednak pełna chwały wydawała się teraz ta świątynia. Zbliżała się już widocznie chwila, kiedy miano obalić ołtarz i wylać z lampy oliwę.
Zauważyła tabernakulum. Było jednak otwarte i puste. Ale bezbłędnie czuło serce, co wymykało się zmysłom. Bóg nie odszedł. Był tam. Opuścił tabernakulum i był teraz wszędzie. Wydawało się jej, że czuje Go wokół siebie i pod nogami. Przestraszyła się tego bezsensownego przeświadczenia. Z przerażenia padła na kolana i spojrzała na ziemię.
A że klęczała jakby pośród gwiazd, smutnych jakoś i zamglonych, znalazła potwierdzenie tego wokół siebie.
Były to Hostie, całe i połamane, porozrzucane i odkopnięte. Było ich tyle, co kwiatów na Boże Ciało. Klęczała pośród nich. (...)
Rozejrzawszy się, zobaczyła jeszcze kawałek ciała pośród krwi, nie jednak pod postacią chleba i wina, lecz w przystępnej dla rozumu postaci ludzkiej. I chyba właśnie dlatego nie było całe to ciało, lecz tylko kawałek. Lecz nie został on odłamany z ciała, lecz odcięty w nadgarstku, sztyletem czy mieczem. (...) I zobaczyła też inny kawałek ciała, leżący we krwi. To też była ręka, lecz Hostie wokół niej mieszały się już z krwią i pyłem. Były tu ślady kroków, które roznosiły tę krew i cząstki po całej świątyni, tak że nie było gdzie uciec wzrokiem, aby się schronić przed przerażeniem tak silnym i świętym. (...)
Poznała ręce o. Martineza. Leżały przed nią. Wydały się jej zmęczone i bezgranicznie szczęśliwe.
Bilans ofiar może jednak się zmienić, bo wiele innych osób jest rannych.
Tradycja niemal całkowicie zanikła w okresie PRL-u. Dziś odżyła.