Senatorowie ponownie zajęli się wczoraj projektem ustawy o rejestracji
związków między osobami tej samej płci - informuje Nasz Dziennik.
Osobliwa "walka z dyskryminacją"
Ostatnio w Senacie miała miejsce dyskusja nad projektem ustawy o rejestracji (równoważnej z legalizacją) tzw. związków partnerskich. Sam projekt od strony merytorycznej jest całkowicie absurdalny i nie zasługiwałby na komentarz, gdyby nie otoczka ideologiczna, która służy autorom za uzasadnienie celowości i sensowności ustawy.
Wytoczono w tej dyskusji poważne argumenty czerpane z filozofii państwa i społeczeństwa, psychologii i socjologii prawa czy wręcz metafizyki życia ludzkiego. I te właśnie uzasadnienia przykuwają uwagę komentatora. Skoro bowiem wytoczono tak ciężką artylerię, to należy się dziwić, dlaczego od początku świata nie zatwierdzono tego rodzaju związków, tylko potępiano je w autentycznych tradycjach religijnych, a społeczeństwa, które się przed nimi nie broniły, po prostu wyginęły śmiercią naturalną, co wykazuje choćby Feliks Koneczny w "Prawach dziejowych". Cóż takiego się stało obecnie na początku trzeciego tysiąclecia ery chrześcijańskiej, że pewne siły polityczne usiłują te "dyskryminowane" grupy ludzkie przywrócić do "praw"?
Projekt ustawy - jak czytamy - przygotowała senator Maria Szyszkowska przy współpracy ze środowiskami homoseksualnymi. O przyjęcie projektu apelowała Krystyna Sienkiewicz "w imieniu połączonych komisji ustawodawstwa i praworządności oraz polityki społecznej", motywując swój apel "troską o bezstronne i sprawiedliwe państwo". Na temat samego projektu Maria Szyszkowska stwierdziła, że "nie jest on krytyką poglądów Kościoła na temat homoseksualizmu" ani też "nie jest próbą podważenia tradycyjnego małżeństwa". Po drugie, Szyszkowska stwierdziła, że "ten projekt w części odpowiada oczekiwaniom największej liczebnie mniejszości, która ma także prawo do szczęścia". Ten argument zdaje się mieć w wystąpieniu pani Szyszkowskiej znaczenie argumentu koronnego, ponieważ stwierdziła, że "zakazywanie rejestrowania związków środowisku homoseksualnemu narusza zasadę szczęścia, która w państwie demokratycznym powinna być respektowana". Kiedy senatorowie kojarzeni z prawicą krytycznie wypowiedzieli się na temat projektu, na ich wystąpienia "ostro zareagowała Zdzisława Janowska (SLD - UP), która podkreśliła, że ustawa o rejestrowanych związkach partnerskich jest bardzo łagodna. Dodała, że regulacji tej domagają się dyskryminowane mniejszości seksualne, które boją się przyznać nawet własnym rodzinom do homoseksualnych skłonności" (Onet).
"Łagodne" przemycanie homoseksualizmu
Jest to wprawdzie zwięzły skrót owej dyskusji, ale zawiera elementy rzucające światło na istotę problemu. Projektowana ustawa posługuje się pojęciami prawnymi, psychologicznymi, humanistycznymi, tworzącymi coś w rodzaju woalu ukrywającego wstydliwe sedno sprawy i służącego do "łagodnego" (bezbolesnego) przemycenia homoseksualizmu do struktury prawno-moralnej społeczeństwa. Niektóre tezy mają wprost charakter oszustwa, na tyle śmiałego, że autorzy liczą na to, iż dzięki tej zuchwałości nie zostanie zauważone. Bo co naprawdę znaczy twierdzenie, że ustawa "nie jest krytyką poglądów Kościoła na temat homoseksualizmu ani też próbą podważenia tradycyjnego małżeństwa", skoro jest proponowaniem faktu legislacyjnego, który swoją logiką przekreśla należny małżeństwu status uprzywilejowany, chroniony konstytucyjnie?
Więcej na następnej stronie