Wojna domowa w Rwandzie zmieniła moją hierarchię wartości i inaczej spoglądam
dziś na ludzi - mówi KAI ks. Jacek Waligórski, polski pallotyn.
KAI: A dlaczego Ksiądz został?
– To były bardzo dramatyczne decyzje. Kiedy stało się jasne, jakie rozmiary osiąga przemoc w kraju i nie ominie ona też naszej parafii, zarówno moi przełożeni w Polsce i w Rzymie, jak i przedstawiciele ONZ i innych światowych organizacji charytatywnych, mocno nalegali, abyśmy wyjechali do Burundi. Pojechałem nawet pożegnać się z biskupem. On z kolei prosił, abym został. Podkreślał, że sama nasza obecność może wpłynąć na łagodzenie konfliktu. Byłem w rozterce. Wracając do parafii postanowiłem, że ostateczny wybór uzależnię od swego współbrata, ks. Henryka Cabały: Razem zostajemy lub wyjeżdżamy. Po powrocie, nim się jeszcze odezwałem, już przy bramie, ks. Henryk oświadczył, że zostaje. Na terenie parafii było już sporo uchodźców i po prostu powiedział: „Jacku, musimy się nimi zająć”.
KAI: Na czym polegała w tej sytuacji wasza praca?
– Przede wszystkim trzeba pamiętać, że parafia w Rwandzie wygląda inaczej niż w Polsce. To nie jest kościół, plebanijka i mały ogródek. W Rwandzie parafia to jest dość duży teren, ogrodzony, z licznymi budynkami: są tam oczywiście kościół, plebania, ale też sale katechetyczne, magazyny, warsztaty. Na terenie takiej parafii zmieści się nawet kilka tysięcy ludzi. Ponieważ poprzedni rok nie był urodzajny, otrzymaliśmy od różnych organizacji dużą pomoc żywnościową. Magazyny mieliśmy pełne. Głód nam nie groził. Woziłem rannych, którzy do nas docierali, do szpitala, ale stawało się to coraz trudniejsze z powodu częstych kontroli na drodze. No i w końcu mieliśmy nadzieję, że akurat w naszej parafii wypadki potoczą się inaczej niż w całym kraju.
KAI: Ale się nie potoczyły?
– Niestety nie. Atak na parafię nastąpił 19 kwietnia. Na samym tylko placu kościelnym zamordowano ponad tysiąc ludzi. Nas samych, ponieważ na plebani nie znaleźli żadnych Tutsi (a byli), oszczędzili.
KAI: Co było potem?
– Oczywiście, szok i przygnębienie. Ale nie można było się temu poddawać, gdyż szybko trzeba było pochować pomordowanych, aby nie wybuchła epidemia. Oburzało nas to, że żywnością, którą mogliśmy karmić uchodźców, musieliśmy przekupywać morderców, aby grzebali swoje ofiary. Sami nie byliśmy w stanie tego zrobić. Wkrótce też w ludziach tych, gdy otrząsnęli się z amoku zabijania, budziło się sumienie. Przychodzili do nas z pytaniami, czy Bóg im to odpuści. Zdecydowaliśmy obaj, że do czasu decyzji biskupa, nie będziemy odprawiali Mszy św. w kościele, jedynie przebłagalne nabożeństwa Słowa. W parafii pozostaliśmy trzy miesiące.
KAI: Dlaczego wyjechaliście właśnie wtedy, gdy wszystko wracało do normy?
– No, nie było tak prosto. W obronie eksterminowanych Tutsi stanęło wojsko tego plemienia, które szkoliło się poza granicami kraju. Stopniowo od północy zajmowało ono Rwandę. Sytuacja się odwróciła. Teraz Hutu byli prześladowani. Kroczące wojsko pchało przed sobą na południe kolejną falę uchodźców. Gdy Tutsi byli już niedaleko Kansi, do naszej parafii przybyły zakonnice, wśród których oprócz misjonarek, były siostry pochodzenia zarówno Tutsi, jak i Hutu. Za wszelką cenę, jak najszybciej, chciały się dostać do Burundi. Ofiarowałem im swoją pomoc w transporcie. Nasz konwój został jednak zatrzymany. Żołnierze byli bardzo rozdrażnieni. Chyba zdawali sobie sprawę, że wkrótce będą musieli odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Wszystkim nam, na tej drodze, groziła egzekucja. Cudem się uratowaliśmy. Ich pogróżki, że przyjdą na parafię policzyć się z nami, wziąłem bardzo poważnie. Okrężną drogą, jak najszybciej, wróciłem do parafii, zabrałem ks. Henryka i wyjechaliśmy do Burundi. Wiem, że wieczorem Kansi zajęło wojsko Tutsi, ale nie mogliśmy tak długo czekać. A zresztą, kto wie, jaki byłby scenariusz po ich przybyciu…
KAI: Kiedy Ksiądz wrócił do parafii?
– Po dwóch latach. Bardzo wzruszające było dla mnie spotkanie z burmistrzem, Charlem, którego ukrywałem na plebani w czasie mordów. Przyszedł ze swoją dwuletnią córeczką Wiktorią. Pokazując ją, powiedział: „To jest Twoja Wiktoria, Księże”. Oczywiście, była to gra słów.
KAI: Ale do pracy duszpasterskiej w Rwandzie już Ksiądz nie wrócił...
– Nie. Mam pewną blokadę psychiczną. Ja przecież tych ludzi znam. Poświęciłem im wiele lat swojego życia kapłańskiego, a mimo to byli zdolni to takich okrucieństw. Widziałem przecież z maczetą w ręku katechistów, którzy wcześniej rozdawali komunię św. Nie byłbym w stanie teraz, patrząc im w oczy, mówić o miłości. Nie wiem poza tym, czy i oni chcieliby mnie słuchać, mając świadomość, że byłem świadkiem ich upadku.