Wojna domowa w Rwandzie zmieniła moją hierarchię wartości i inaczej spoglądam
dziś na ludzi - mówi KAI ks. Jacek Waligórski, polski pallotyn.
KAI: Jak więc się rodziła nienawiść?
– Scenariusz w wielu miejscach się powtarzał. Najpierw była silna agitacja, nawet przez radio. Coraz więcej było doniesień, szerzonych m.in. przez wielu uciekinierów, o dokonywanych morderstwach. Napięcie rosło. Później w wiosce pojawiało się kilku bojówkarzy z Interahawne, którzy podburzali Hutu do wypędzania Tutsi z ich domów. Ci ostatni szukali schronienia w gminie, która ich jednak nie przyjmowała. Policjanci pilnowali, aby nie zostawali na terenie gminy. Wygnańcy kierowali się więc w stronę granicy lub do najbliższej parafii. Rzadko jednak chroniło ich to od zagłady.
KAI: A zatem Kościół ma piękną kartę heroizmu. Tymczasem nadal są wysuwane zarzuty pod jego adresem o wspieranie ludobójstwa...
– Dla mnie jest to czysta perfidia a wszelkie zarzuty pod adresem Kościoła i duchowieństwa są absurdalne. Oczywiście, że miejscowe duchowieństwo wywodziło się z Hutu lub Tutsi, więc nie można zaprzeczać, że dany kapłan utożsamiał się z tą czy inną grupą etniczną, ale to wcale nie znaczy, że pomagał w mordowaniu ludzi! Poza tym trzeba pamiętać, że podczas tej wojny domowej zginęło około stu księży i trzech biskupów. System oskarżania duchowieństwa był bardzo prosty. Proboszcz, u którego się chronili Tutsi, miał dwa wyjścia: albo wpuścić ich do kościoła, albo pozostawić na placu przykościelnym. Jeśli dał im schronienie w świątyni, siepacze wrzucali granaty do kościoła i wszyscy ginęli, więc proboszcz ułatwił morderstwo. W drugim przypadku, gdy pozostali na placu, byli mordowani maczetami i znów oskarżano proboszcza o sprzyjanie ludobójstwu, bo gdyby umożliwił schronienie w kościele, to być może bojówki by ich nie zaatakowały.
KAI: Niemniej zarzut, że ludobójstwo jest klęską ewangelizacyjnej działalności Kościoła, jest chyba trudniejszy do odparcia.
– Tak, to jest trudne do wyjaśnienia. Chrześcijanie stanowią około 60 proc. rwandyjskiego społeczeństwa, a więc mordercy byli również wśród nich. Jednakże mechanizm pobudzania ludzi do mordowania, budowania atmosfery nienawiści, był bardzo skomplikowany i trzeba go oceniać w kategoriach nie tylko moralnych, ale też psychologicznych bądź socjologicznych. Z drugiej strony znam wiele przykładów heroicznych aktów odwagi chrześcijan Hutu, którzy bronili Tutsi.
W naszej parafii na przykład kobieta Hutu adoptowała sierotę, dziewczynkę Tutsi. Znałem ich, gdyż dziewczynka, gdy podrosła, interesowała się wstąpieniem do zgromadzenia zakonnego. W czasie rzezi oprawcy zażądali od kobiety wydania dziewczyny, a gdy odmówiła, zginęły obie.
KAI: Jak zachowali się misjonarze?
– Zdecydowana większość wyjechała. Byli to przede wszystkim Francuzi i Belgowie, gdyż ze względu na zaszłości kolonialne byli oni szczególnie zagrożeni. Pamiętajmy, że zaraz na początku rozruchów zamordowano sześciu belgijskich żołnierzy, mimo że byli w mundurach ONZ. Oznaczało to realne zagrożenie dla Białych. Wszystkim misjonarzom wojska ONZ proponowały alternatywę: wyjeżdżacie teraz albo nie bierzemy za was odpowiedzialności. Na wyjazd nalegali też przełożeni poszczególnych zgromadzeń. Wypadki toczyły się tak lawinowo, że nikt nie widział możliwości ich zatrzymania, a więc nie było też sensu pozostanie na miejscu.