Nie parytet, a 35-proc. kobiet wśród kandydatów, będzie warunkiem zarejestrowania listy wyborczej - to kompromis wypracowany w komisji, która zajmowała się projektem tzw. ustawy parytetowej. Nie wszystkie kluby jednak satysfakcjonuje to rozwiąznie.
W środę posłowie zapoznali się ze zmianami, jakie do obywatelskiego projektu ustawy, która ma zwiększyć udział kobiet w wyborach, wprowadziła komisja do rozpatrzenia niektórych projektów ustaw z zakresu prawa wyborczego.
Jak poinformowała Halina Rozpondek (PO), komisja zdecydowała, że aby lista wyborcza została zarejestrowana, nie może być na niej mniej niż po 35 proc. kandydatów obu płci. W przypadku wycofania się kandydata po zarejestrowaniu listy nie straci ona ważności, choć 35-procentowa kwota nie zostanie zachowana. Podkreśliła, że zapis wprowadzający 35-procentową kwotę jest kompromisem, ponieważ w klubach nie było zgody na parytet.
Jednak nie wszystkie kluby są tym usatysfakcjonowane: PiS jest zdania, że ani kwoty, ani parytety nie są potrzebne, SLD natomiast chciałoby równego udziału kobiet i mężczyzn na listach.
Agnieszka Kozłowska-Rajewicz (PO) podkreśliła, że ustawa nie wprowadza rewolucji, nie gwarantuje też kandydującym kobietom zdobycia mandatu. "Nie rozdajemy mandatów, chcemy, żeby kobiety kandydowały, zwiększamy ich szanse, ale to wyborca decyduje" - mówiła. Podkreśliła, że kobiety nie są ani lepsze, ani gorsze od mężczyzn, ale ze względu na uwarunkowania historyczne i kulturowe jest ich w życiu publicznym mniej.
Zdaniem Andrzeja Dery (PiS) ustawa wprowadzi puste zapisy, które niczego konkretnego kobietom nie zagwarantują. "Trzeba stwarzać ustawowe warunki, żeby kobiety, które chcą być aktywne, miały np. zapewnioną opiekę nad dziećmi w żłobkach i przedszkolach. Tworzenie preferencji dla określonych grup to droga donikąd. Zamiast tego należy zachęcać partie do promowania kobiet i dawania im wysokich miejsc na listach" - przekonywał Dera.
"Kto przez setki lat nie brał udziału z polityce, nie wejdzie do niej tylko dlatego, że ma ochotę. Dlatego potrzeba nam czasowych mechanizmów wspierających kobiety" - argumentowała Stanisława Prządka (SLD).
Jej zdaniem wybory samorządowe pokazały, że kobiety chcą kandydować, ale często spychane są na odległe miejsca, z których nie mają szans na wybór. "My kobiety zawsze pracujemy w drugim rzędzie" - mówiła. Dodała, że jej klub domaga się parytetów, jednak jeśli ta poprawka zostanie odrzucona, poprze 35 proc. kwotę, licząc, że będzie ona stopniowo, z wyborów na wybory, wzrastać.
W ocenie Ewy Kierzkowskiej (PSL) propozycja 35 proc. nie jest optymalna, ale należy mieć nadzieję, że skoro wypracowano ją w drodze kompromisu, w następnych wyborach będzie chętniej stosowana. "Jestem spokojna, że dzięki temu jakość polskiej polityki zmieni się na lepsze" - dodała.
Marek Borowski (SdPl) zwrócił uwagę, że obecnie w Sejmie jest ok. 20 proc. kobiet i mniej więcej tyle samo było ich na listach. Można więc liczyć na to, że jeśli zwiększy się liczba startujących, więcej będzie też kobiet w parlamencie.
Zaznaczył jednak, że rzecz nie polega jedynie na procentowym udziale kobiet na listach, ale znaczenie ma także miejsce - im dalsze, tym mniejsza szansa na wybór. Dlatego Borowski zgłosił poprawkę, której wcześniej nie przyjęła komisja, aby na trzech pierwszych miejscach na liście proporcja płci była dwa do jednego, a w pierwszej piątce - trzy do dwóch.
Ponieważ zgłoszono poprawki, projekt został ponownie skierowany do komisji.
Projekt przygotowany z inicjatywy Kongresu Kobiet, który poparło ponad 120 tys. osób, zmienia ordynacje wyborcze - do Sejmu, Parlamentu Europejskiego oraz rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich (nie obejmuje wyborów do Senatu i do rad gmin do 20 tys. mieszkańców, w których wybory są większościowe).
Rośnie zagrożenie dla miejscowego ekosystemu i potencjalnie - dla globalnego systemu obiegu węgla.
W lokalach mieszkalnych obowiązek montażu czujek wejdzie w życie 1 stycznia 2030 r. Ale...
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.