O doświadczeniach minionego miesiąca na przeżywającej wojnę Ukrainie, w tym zdolności człowieka do wydobycia z siebie tego, co najlepsze z miłości do ojczyzny pisze w kolejnym liście, tym razem rozpoczętym w Kijowie, a skończonym w Warszawie przełożony dominikanów na Ukrainie, o. Jarosław Krawiec.
Drogie Siostry, Drodzy Bracia,
Ostatni list z Ukrainy napisałem miesiąc temu. Dawno. Od kiedy życie w Kijowie stało się spokojniejsze i bardziej zwyczajne, trudniej zabrać się do pisania. Przyzwyczajenie, zmęczenie powtarzającymi się alarmami lotniczymi i zaczynaniem dnia od sprawdzania w telefonie, gdzie w nocy spadły bomby i ile jest ofiar, obawa, żeby nie powtarzać tego, co i tak już wiadomo… wszystko to po trosze złożyło się na moje ociąganie się z pisaniem. To niedobrze, bo rozmawiając z braćmi w Ukrainie oraz wolontariuszami, powtarzamy zgodnie – nie wolno wolnemu i demokratycznemu światu zapomnieć o tej tragedii, a przypominanie o niej jest naszym zadaniem.
Chodzę czasem na wyścigi konne. Wygrywa nie ten koń, który na początku albo nawet przez większość gonitwy biegł na czele stawki, ale ten, który pierwszy był na celowniku przekraczając linię mety. Wojna wymaga wielkiej wytrzymałości nie tylko od żołnierzy. Także wszystkim nam, zwykłym ludziom stojącym po stronie dobra i prawdy, potrzeba cierpliwości w byciu solidarnymi. Nie wolno zbytnio zwolnić biegu, kiedy meta wciąż przed nami. Dziś już chyba nikt nie ma wątpliwości, że wojna, która zaczęła się ponad pięć miesięcy temu, to bieg długodystansowy.
Kilka ostatnich dni czerwca spędziłem w szpitalu. Przyszedł czas, by wyciągnąć śruby i metalowe blaszki z połamanej ponad rok temu nogi. Pobyt w klinice ortopedii i traumatologii podczas wojny to ciekawe doświadczenie. Większość pacjentów stanowią teraz wojskowi. Ten rodzaj działań wojennych, gdzie dominują ostrzały artyleryjskie, sprawia, że każdego dnia setki żołnierzy i osób cywilnych odnosi różnego rodzaju poranienia. Ciągle widzę publikowane w mediach społecznościowych zdjęcia żołnierzy z urwanymi nogami i rękami oraz towarzyszące im dramatyczne apele rodzin o pomoc finansową na zakup protez czy kosztowne leczenie. W szpitalu spotykam Artema, młodszego ode mnie kijowskiego biznesmena. Do niedawna prowadził świetnie prosperujące i rozwijające się firmy. Kiedy wybuchła wojna zdecydował się bronić Ukrainy. „Uznałem, że to nie czas na zarabianie pieniędzy – opowiada. - Kiedy Rosjanie stali pod Kijowem zgłosiłem się do policji, a później, jako żołnierz poszedłem na front”. Walcząc pod Bachmutem, w obwodzie donieckim, został poraniony odłamkiem bomby kasetowej, który wbił mu się w kolano. Pokazuje mi drobinę metalu wielkości ziarenka ryżu, którą chirurg dopiero co wyjął mu z kolana. Jego kolegom odłamki pokaleczyły twarze, płuca, ręce. Słuchając go przekonuję się, że nie bez powodu używanie tego rodzaj amunicji o szerokim polu rażenia zostało zakazane przez wiele państw na świecie i potępione przez Stolicę Apostolską.
Dzięki ofiarnej pracy ukraińskich lekarzy i personelu medycznego, a także pomocy płynącej z całego świata, szpitale mogą pracować pełną parą. Na oddziałach, gdzie leczy się wojskowych, są także wolontariusze, którzy przynoszą żołnierzom lepsze jedzenie i potrzebne rzeczy. Do sali, w której leżałem z Artemem, przyszła młoda kobieta i zaopatrzyła mojego sąsiada w różne smakołyki. A ja, jako zwykły pacjent, pozostałem na skromnym szpitalnym wikcie. Taka pomoc i troska o żołnierzy, którzy wrócili z frontu jest bardzo potrzebna. Zauważyłem, że oni sami przyjmują ją z wdzięcznością, nie mając pretensji do całego świata, że coś im się należy. Podobną obserwacją podzieliła się ze mną ostatnio Sylwia, która pracuje w Polsce w pogotowiu ratunkowym. Między dyżurami, jako wolontariuszka, jeździ karetką do Lwowa, by ewakuować do szpitali w Polsce i na świecie mocno poranione ofiary wojny. „Ci ludzie przyjmują naszą pomoc z wdzięcznością. Zdarza się, że oni sami albo ich rodziny, martwią się o nas, czy nie jesteśmy głodni albo zmęczeni. Różnią się od naszych polskich pacjentów” – opowiada.
Jestem bardzo zbudowany postawą takich ludzi jak Artem. To dobra lekcja patriotyzmu. Mój szpitalny znajomy dzięki pieniądzom i kontaktom mógłby się przecież schować przed armią. Zdecydował się jednak bronić swojej ojczyzny. Gdy leżymy na sąsiednich łóżkach, dochodząc do siebie po operacji, opowiada o codzienności na wojnie, o tym jak dbał o żołnierzy, którymi dowodził, jak zdobywał potrzebny sprzęt i samochody, często dokładając do ich zakupu własne pieniądze. Poszedł walczyć, ale jednocześnie ze swoimi wspólnikami stworzyli organizację, która wykorzystując najnowsze technologie, dokumentuje skalę zniszczeń dokonanych niedawno przez Rosjan w okolicach Kijowa. Na jednej z fotografii stoi z zabandażowaną nogą razem ze swoim kilkuletnim synem. Mały też ma zawiązaną nogę. Może i jemu coś się stało, ale wydaje mi się, że po prostu chce być jak tata!
„Wojna stała się wstrząsem, który przez ból, cierpienie, ujawnienie się słabości, których nie zauważaliśmy, pomaga odkryć siebie. Pomaga także dostrzec własną siłę i zdolność do obrony” – mówił podczas jednej z publicznych dyskusji arcybiskup Ihor Isiczenko, emerytowany prawosławny duchowny z Charkowa, który z dominikanami zna się już od dawna. Był kiedyś wykładowcą naszego kijowskiego Instytutu św. Tomasza z Akwinu.
Będąc niedawno w Fastowie poprosiłem o. Miszę, by opowiedział o ludziach, którzy znaleźli schronienie w Domu św. Marcina. „Mamy babcię z 16-letnim niepełnosprawnym wnukiem, którzy przyjechali z Pokrowska, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Doniecka. Teraz czekamy na nauczycielkę, która nie chciała wcześniej stamtąd wyjechać i zostawić swojej 12-letniej uczennicy - sieroty. Próbujemy także ewakuować kolejne rodziny z Bachmutu. Żenia dotarł już do nas z bliskimi, ale dwóch jego kolegów z klasy zostało rannych i wciąż tam są. Tata jednego z nich zginął. Istnieje możliwość przewiezienia ich karetkami do Fastowa albo nawet do Polski. Pytanie tylko, czy uda im się wydostać i czy te osoby ostatecznie zdecydują się na wyjazd”. Bardzo często bowiem ludzie mocno doświadczeni przez wojnę są sparaliżowani sytuacją i trudno im zostawić miejsca, w których żyją. Widziałem to kilka tygodni temu w Charkowie odwiedzając rodziny mieszkające od kilku miesięcy w piwnicach bloków na wielkim osiedlu Saltiwka. Wszyscy powtarzali: „Tu jest nasz dom… Dokąd mamy jechać... Nie mamy nikogo na zachodzie Ukrainy ani za granicą.... Wojna w końcu musi się skończyć…”
„Cały czas wysyłamy jedzenie na wschód i południe Ukrainy – kontynuuje swoją opowieść o. Misza. - Póki da się tam dotrzeć, będziemy pomagali ludziom. Niedawno Mykoła, nasz wolontariusz, zawiózł 300 kg jedzenia do Słowiańska. Pomagamy także trzem kuchniom gotującym jedzenie w Chersoniu, gdzie sytuacja jest trudna. Bardzo mi zależy, żeby żyjący tam ludzie wiedzieli, że o nich nie zapomnieliśmy”.
Ojciec Misza wraz z wolontariuszami organizują dziś w Borodziance, jednym z najbardziej zniszczonych podkijowskich miasteczek, festyn dla rodzin. To już kolejna tego typu impreza w tym miejscu. Z każdym tygodniem do swoich domów, a raczej do tego co po nich zostało, wracają ludzie. „Jeszcze do niedawna mieliśmy w Borodziance pod opieką 1114 rodzin – mówi o. Misza. – Tyle pakunków z jedzeniem woziliśmy tam co tydzień. Teraz mamy już ponad 2000”. Ludzie wracają i próbują jakoś zorganizować swoje życie. To trudne, bo większość z nich nie ma pracy i są skazani na zasiłki wypłacane przez państwo oraz pomoc humanitarną. Gdyby jej teraz zabrakło, wiele rodzin cierpiałoby głód.
Jadąc samochodem do Polski, po blisko sześciu godzinach stania na granicy, zatrzymałem się w jednej z wiosek, by spokojnie porozmawiać przez telefon. Była już noc. Po chwili widzę światła samochodu, który podjechał z tyłu. Pomyślałem od razu, że to straż graniczna się mną zainteresowała, albo co gorsze policja wlepi mi mandat za zatrzymanie się w zatoczce przystanku autobusowego. Podeszła jednak do mnie młoda kobieta i poprosiła po ukraińsku o pomoc. „Czy jest tu jakiś hotel? Jadę z Charkowa z dzieckiem i już nie mam sił kierować. I jeszcze telefon mi nie działa”. Dopiero w Lublinie znaleźliśmy hotel. Pojechałem przed nimi, by bezpiecznie dotarli do celu. Svietłana wyjaśnia, że zdecydowali się wyjechać z Charkowa dopiero teraz. Wcześniej jakoś się trzymali, ale teraz niedaleko ich domu stacjonują ukraińscy żołnierze. „Boję się, że jak się Rosjanie o nich dowiedzą, to będą strzelać w naszą stronę. Nie chciałam wyjeżdżać. Dopiero skończyłam budowę nowego, dużego domu. Dwadzieścia lat życia mi ona zajęła” – mówi z wyraźnym wzruszeniem w środku nocy w kraju, w którym nigdy wcześniej nie była. Wojna okradła ją i jej rodzinę z dwudziestu lat marzeń i pracy. Widzę, że to osoba raczej zamożna. Teraz jedzie swoim samochodem, z mamą i synkiem oraz garstką rzeczy przez Polskę na zachód Europy. W Irlandii ma jakiś znajomych. Jedzie z gorącym pragnieniem i nadzieją, by wrócić do swojej ojczyzny, domu, pracy i przyjaciół. Takich ludzi jest sporo. Na granicy widziałem wiele samochodów z rejestracjami z obwodu charkowskiego.
Z pozdrowieniami, wdzięcznością za okazywaną nam i Ukrainie pomoc oraz z prośbą o modlitwę,
Jarosław Krawiec OP,
Kijów/Warszawa, 26 lipca 2022 roku, godz. 12:20.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.