Wywiad z Kają Godek, mamą 4-letniego Wojtka z Zespołem Downa i pełnomocnikiem Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej "Stop aborcji", który za kilka tygodni będzie zbierał podpisy pod zakazem aborcji eugenicznych.
Aleksandra Michalczyk: "Ta, co była w programie u Lisa" - tak najczęściej mówią mi o Pani ludzie. Co takiego powiedziała Pani w tym programie, że tak zapadło to wszystkim w pamięci?
Kaja Godek: Dla mnie najważniejsze było to, że samym swoim pójściem tam i wdaniem się w dyskusję ze zwolennikami aborcji udało mi się choć trochę odczarować pewien bardzo nieprawdziwy stereotyp. Otóż w rozmowie o aborcji dzieci niepełnosprawnych często dominuje taki przekaz, że nie można być bezdusznym wobec rodziców, którzy dowiadują się o chorobie swojego dziecka i należy im dać możliwość usunięcia ciąży, bo to ich uratuje z tej trudnej sytuacji. Aborcjoniści eksploatują ten bzdurny argument do granic możliwości i przedstawiają się jako obrońcy kobiet, stronie pro-liferskiej przypina się natomiast łatkę nieczułych teoretyków. A tu nagle ni stąd ni zowąd, przychodzi taka jedna, która mówi prosto w oczy Wandzie Nowickiej, że proaborcyjna furtka nie jest żadnym dobrodziejstwem. Że w pewnym momencie była ofiarą przepisów, których Nowicka i jej podobni bronią. I że proponowanie aborcji na chorym dziecku to skandal.
Osobiście zawsze mnie bardzo bolało, gdy rodziców dzieci niepełnosprawnych przedstawiało się jako środowisko pragnące zabijania takich dzieci. Wręcz się na to oburzałam. Moje doświadczenie jest takie, że to właśnie my najlepiej znamy wartość ich życia i patrząc na nie na co dzień lepiej niż ktokolwiek inny zdajemy sobie sprawę z tego, co to faktycznie jest aborcja i co w jej wyniku można stracić. Trzeba się tylko odważyć mówić to publicznie, inaczej ciągle będzie nam dorabiana taka nieprawdziwa "gęba".
Wracając do pytania, sądzę, że poza kilkoma argumentami merytorycznymi, które udało mi się w tamtym programie podać, ważne też było, że przedstawiłam się jako zwykły człowiek, który mimo niesprzyjających okoliczności nie dał się wepchnąć w chory schemat i zachował się po prostu po ludzku. Pozostawienie przy życiu chorego dziecka pokazuje się czasem jako heroiczną decyzję, tymczasem to jest normalne zachowanie normalnego rodzica. Kilka osób, z którymi rozmawiałam po programie mówiło mi potem, że to na nich zrobiło wrażenie. Świat w którym żyjemy jest naprawdę przedziwny, skoro normalność tak ludzi porusza...
Jak to się stało, że zaangażowała się Pani w działania na rzecz ochrony dzieci od poczęcia?
- Było kilka powodów i działo się to stopniowo. Po pierwsze, przez długi czas byłam przekonana, że Polska jest krajem, gdzie aborcji się nie wykonuje. Chyba łyknęłam tę propagandę, że mamy bardzo restrykcyjne prawo i wraz z Irlandią jesteśmy na mapie Europy proliferską zieloną wyspą. Na własnej skórze miałam przekonać się, że to błędne wyobrażenie. Gdy byłam w pierwszej ciąży, u mojego synka stwierdzono zespół Downa i dosłownie na tym samym oddechu zaproponowano mi "rozwiązanie" w postaci aborcji. To był dla mnie podwójny szok. Raz - że musiałam się zmierzyć z niepomyślną diagnozą, dwa - że ktoś jest gotowy moje dziecko zabić i że to jest legalne. Przy okazji zobaczyłam od środka cały ten schemat: tygodnie oczekiwania w nerwach na diagnozę, szok, że to wszystko jednak się potwierdza, proponowanie aborcji jako dobrego wyjścia z sytuacji, brak wsparcia systemowego dla kobiet w tej sytuacji, postrzeganie zabicia swojego dziecka jako alternatywy równoważnej etycznie z pozostawieniem tego dziecka przy życiu, a może nawet lepszej (sic!), przerzucanie na kobietę odpowiedzialności za to, że ma chore dziecko, bo w końcu prawo pozwalało jej to dziecko zlikwidować. Straszna rzeczywistość.
Gdy byłam drugi raz w ciąży, mogłam zaobserwować, że to, co przeżyłam z Wojtkiem, to nie był wyjątek. Moja córka od początku była traktowana jak dziecko, któremu trzeba zorganizować "egzamin ze zdrowia" i dopiero jeśli go przejdzie, dać mu spokój. Lekarka prowadząca, do której do tamtego momentu miałam duże zaufanie, silnie zdystansowała się od mojej decyzji o niewykonywaniu testów prenatalnych. Potem była jeszcze jedna charakterystyczna sytuacja, gdy w nagłej sprawie musiałam zobaczyć się z lekarzem. Przypadkowa ginekolog w jednej z warszawskich sieciówek zamiast zająć się problemem, z którym przyszłam, zrobiła mi scenę, że nie idąc na badania genetyczne "płodu" (jak to określiła) zachowuję się nieodpowiedzialnie, bo przecież mamy XXI w. Po tych jej słowach zabrałam jej sprzed nosa kartę ciąży i moje dokumenty i wyszłam w pół wizyty nie czekając na poradę i bez pożegnania. Zguglowałam poźniej tę panią - jest podwładną dr. Dębskiego w Szpitalu Bielańskim w Warszawie, a tam zabija się dzieci z zespołem Downa. Docierało do mnie powoli, że siedzenie cicho to zgoda na podobne sytuacje, a wiele kobiet może nie mieć sił przeciwstawić się tej proaborcyjnej machinie, którą włącza się im, gdy zajdą w ciążę.
Byłam wtedy od kilku miesięcy w luźnym kontakcie z Fundacją Pro. Zacieśniliśmy współpracę. Podobało mi się, że są ludzie, którzy działają w sprawie, która mnie tak mocno dotknęła. Bo wiedziałam, że należałoby coś robić, ale nie miałam pojęcia co. A tu był plan, osoby działające z wielkim poświęceniem i zaangażowaniem, byłam im wdzięczna, widziałam, że sporo im się udaje osiągnąć.
Równolegle z tymi wydarzeniami miałam oczywiście swoje wewnętrzne rozterki, czy ja chcę w to wchodzić, bo może wygodniej by mi było, gdyby ktoś to robił za mnie, beze mnie, ja bym się tylko ucieszyła, gdy już się uda. Szczegóły pominę, grunt, że w obliczu pewnych wydarzeń przestałam mieć te rozterki i zdecydowałam się wejść w to mocniej.
Została Pani Pełnomocnikiem Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej "Stop aborcji", a więc stoi Pani na czele kampanii w której weźmie udział mnóstwo osób. Co Panią skłoniło do podjęcia się tego zadania?
- Jestem bardzo wdzięczna tym, którzy działają w sprawie ochrony chorych dzieci przed aborcją. Na co dzień patrzę na mojego syna i myślę sobie, że w ubiegłych latach kilkaset dzieci takich, jak on, przez to obrzydliwe prawo traciło życie. One nie miały jak się bronić, nie miały jak powiedzieć czegokolwiek w swojej sprawie. Ktoś to musi zrobić za nie i czuję się osobą do tego odpowiednią. Mam nadzieję, że ta akcja będzie miała szczęśliwy finał i już dziś dziękuję każdemu, kto postanowi w niej pomóc.
Dziękuję za rozmowę.
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.
Według przewodniczącego KRRiT materiał zawiera treści dyskryminujące i nawołujące do nienawiści.
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.