17 sierpnia 2012 roku podczas kontrolnej wizyty w 14 tygodniu ciąży lekarz, który prowadził moją ciążę, powiedział, że nie ma dla nas dobrych wiadomości.
Na podstawie przeprowadzonego badania USG poinformował, że nasze maleńkie dziecko ma prawdopodobnie poważną wadę genetyczną. Dziecko miało uogólniony obrzęk. Lekarz twierdził, że to zespół Downa. Usłyszeliśmy, że dziecko nie ma szans na przeżycie. Jeżeli uda mu się przeżyć cały okres ciąży, to i tak po porodzie umrze. Otrzymałam skierowanie do poradni genetycznej w Bydgoszczy, w celu przeprowadzenia amniopunkcji. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, na czym polega ten zabieg i jakie niesie za sobą konsekwencje. Lekarz poinformował nas również o tym, że jeżeli wyniki będą złe, to lekarze w poradni będą nas namawiali na zakończenie ciąży i sugerował, że to byłaby najwłaściwsza decyzja. Stwierdził, że skoro nie ma szans na przeżycie to lepiej zakończyć ciążę.
W jednej chwili zawalił się nasz cały świat. Przez ostatnie dwa lata staraliśmy się o dziecko. W tym czasie dowiedziałam się o chorobie - endometriozie. Miałam przeprowadzony zabieg usunięcia torbieli na jajnikach, ponad pół roku po zabiegu byłam leczona farmakologicznie. Od marca 2012 ponownie staraliśmy się o dziecko. Walczyliśmy z lekarzem, który po każdym nieudanym cyklu twierdził, że wyjściem dla nas będzie zabieg in vitro. My jednak za każdym razem mówiliśmy, że chcemy walczyć o nasze Maleństwo w sposób naturalny. Chwila, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, była dla nas jedną z najpiękniejszych chwil w życiu. Był to nasz mały cud - dar od Boga, za który byliśmy ogromnie wdzięczni. Całe to szczęście, które nas przepełniało zniknęło w ciągu kilku minut podczas wizyty u lekarza.
Od tej chwili byliśmy bezradni. Cały czas zastanawiałam się, czy nasz Maluszek jeszcze żyje, czy bije Mu serduszko. Usłyszeliśmy, że nie ma dla naszego dziecka szans, że nie przeżyje. Nie mogliśmy się z tym pogodzić! Następnego dnia rano udaliśmy się do szpitala, aby uzyskać opinię innego lekarza na ten temat. Jechaliśmy pełni nadziei, że może jednak ktoś widzi szanse dla naszego Maluszka. Niestety, usłyszeliśmy to samo, a nawet więcej. Pani doktor powiedziała, że lepiej aby dziecko jak najszybciej samo umarło, ponieważ jeszcze nie czuję ruchów dziecka, więc nie jestem jeszcze do niego tak bardzo przywiązana. Jeżeli nadal będzie żyło to trzeba będzie zakończyć ciążę. Mówiła, że głupotą jest chodzić całe 9 miesięcy w ciąży tylko po to, żeby później dziecko umarło. Twierdziła, że będzie to dla mnie niepotrzebne męczenie się fizyczne i psychiczne.
Był to nasz kolejny upadek, kolejne załamanie. Dopiero wtedy zrozumiałam, że lekarze namawiają nas do zabicia naszego Maluszka tylko dlatego, że jest chore. Zaczęłam je kochać jeszcze bardziej. Nie mogłam pojąć tego, że nasze dziecko jest chore, że być może cierpi, że Jego serduszko jeszcze bije, a lekarze nie chcą pozwolić mu żyć. Modliłam się, aby nikt nie wymuszał na mnie podjęcia decyzji o zabiciu naszego dziecka. Jak miałabym później żyć ze świadomością, że zabiłam dziecko tylko dlatego, że było chore?
Zrozumieliśmy z mężem, że być może otrzymaliśmy dar od Boga tylko na chwilę - widocznie tak to dla nas zaplanował. Chciałam się przygotować jak najlepiej na możliwy moment odejścia naszego dziecka. Musiałam wiedzieć, czy szpital ma obowiązek wydania ciała, nawet maleńkiego, abyśmy mogli Je godnie pochować. Jednocześnie nie chciałam na to wszystko pozwolić i pragnęłam walczyć o to małe życie, ale nie wiedziałam, jak i gdzie. Czułam, że wraz z Mężem jesteśmy sami, a wszyscy inni są przeciwko nam.
Szukając odpowiedzi na moje pytania, natrafiłam na artykuł „Dziecko w kopercie" z 2010 roku. Przeczytałam w nim o kobiecie - Marii Bienkiewicz, która jest organizatorką pierwszego w Polsce zbiorowego pogrzebu dzieci utraconych. Ze wszelkimi moimi pytaniami i obawami zwróciłam się do Pani Marii. Napisałam maila, w którym pytałam, czy szpital będzie miał obowiązek wydania ciała naszego Maleństwa. Prosiłam też o pomoc i radę, czy możemy jeszcze coś zrobić, aby ratować życie naszego dziecka.
Pani Maria zadzwoniła do mnie, pozmawiałyśmy kilka razy w tym dniu, a wieczorem poinformowała nas, że możemy następnego dnia zgłosić się do szpitala w Warszawie na konsultacje, gdzie lekarze zajmą się nami i zatroszczą o życie naszego dziecka.
Trafiliśmy do szpitala, otrzymaliśmy pomoc dla nas i dla Kubusia. Zrobiono nam wiele badań, liczne USG. Usłyszeliśmy, że nasz Maluszek naprawdę jest poważnie chory, był obrzęk, była jakaś wada serduszka, ale uzyskaliśmy też zapewnienie, że nikt w tym szpitalu nie pochowa Kubusia za życia.
Po kilku dniach wróciliśmy do domu na 3 tygodnie. W tym czasie jeszcze bardziej zbliżyliśmy się z Mężem do Kubusia. Ciągle z nim rozmawialiśmy, opowiadaliśmy o wszystkim, chwaliliśmy, że jest bardzo dzielny, no i że kochamy Go najbardziej i najmocniej na świecie. To były nasze wspólne dni razem, najpiękniejsze, bo z naszym Synkiem. Lekarze chcieli pozbawić nas tych wspólnie spędzonych chwil, które mimo ogromnego cierpienia, bólu i żalu, przepełnione były ogromną miłością do naszego dziecka. Żyliśmy ze świadomością tego, że nasz synek w każdej chwili może odejść - więc odejdzie otoczony miłością, a nie w stresie, że coś się dzieje złego, sam nie wie co i że nikt Go nie chce, bo jest chory.
Wróciliśmy do Warszawy po trzech tygodniach. Podczas badania USG okazało się, że Kubusiowi nie bije serduszko...
Następnego dnia o godzinie 21:00 urodziłam mojego Synka.
W całej tej tragedii byłam otoczona wspaniałą opieką, pomocą, zrozumieniem, której nie zaznałam od mojego lekarza prowadzącego ciążę. W szpitalu w Warszawie nikt nie traktował mojej tragedii jako poronienia, dziecka jako płód... Straciłam dziecko, zawalił się nasz świat, zmarło dziecko - nie płód. Mogliśmy z naszym Aniołeczkiem się pożegnać, trzymać w dłoni i obiecać, że się spotkamy, pogłaskać jego śliczne paluszki... Było to dla nas ogromnie ważne.
Od momentu odejścia Kubusia minęło 10 miesięcy. Wiemy, że dzięki wspaniałej opiece dużo łatwiej jest nam przeżywać czas żałoby i smutku. Nie wiem, jak psychicznie zniosłabym myśl, że to ja podjęłam decyzję o zabiciu naszego Synka, że to ja postanowiłam zakończyć Jego życie. Towarzyszyłaby nam myśl, czy aby na pewno nasz Synek był tak bardzo chory? Nie mogłabym pożegnać się z moim dzieckiem, nie mogłabym Go ucałować, ostatni raz przytulić... Myślę, że moje życie byłoby koszmarem. Ciągłe pytania i myśli nie pozwoliłyby mi funkcjonować normalnie.
Nasz Kubuś ma swoje miejsce na cmentarzu wśród innych Aniołków. Możemy codziennie do Niego pójść, porozmawiać... jakoś sobie radzić z Jego odejściem... Czekać na spotkanie z Nim... i wiem, że zrobiliśmy wszystko aby żył.
Mirka i Jarek
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.