Kraków: Medale św. Jerzego wręczone

Tygodnik Powszechny/a.

publikacja 21.11.2005 12:34

Wręczone zostały tegoroczne medale św. Jerzego - wyróżnienia przyznawane przez Tygodnik Powszechny.

- Jeszcze nigdy nie występowałem publicznie w roli pogromcy smoków - żartował abp Życiński, opowiadając, jak w nowej roli podniósł go na duchu widok zmierzającego na uroczystość wcześniejszego laureata medalu, bp. Tadeusza Pieronka. - Wydawało mi się, że w ręku niósł dużą dzidę. Aliści, w świecie rozmytych wartości od razu pojawiły się pytania: “a może to nie Pieronek?”, “a może to nie dzida?”. - I kiedy problem realności dzidy jawił się jako zagadnienie centralne, postawiłem sobie pytanie: “a czy smoki są realne?”. Nie rozwiązawszy wprawdzie problemu ontologicznego smoka, abp Życiński stwierdził jednak, że z pewnością realna jest świętość, a tę ukazuje nie tylko patron medalu, ale i charyzmat śp. Jerzego Turowicza. - Tworzy styl, w którym jesteśmy Bogu potrzebni, by pejzaż szarości, bylejakości i rozczarowania nie dominował w codziennych sprawach. Listy gratulacyjne dla laureatów przysłali prezydent Aleksander Kwaśniewski, prezydent Krakowa Jacek Majchrowski, marszałek województwa małopolskiego Janusz Sepioł i ci z laureatów poprzednich edycji, którzy nie dotarli na uroczystość. Prowadzący ją Tomasz Fiałkowski przypomniał, że ten rok jest nie tylko rokiem jubileuszu “TP”, ale przede wszystkim rokiem śmierci Jana Pawła II. Dlatego każdy z gości otrzymał egzemplarz wydanej przez “Znak” książki “Czuwanie” - zapisu “polskiego kwietnia” w materiałach dziennikarzy “Tygodnika” i radia RMF. Wreszcie nadszedł czas na koncert “Collegium Vocale”, Ingeborg Danz i Leo van Doeselaara pod dyrekcją Phillippe’a Herreweghe’a: dopełnienie (spełnienie) całości w idealnym kształcie i brzmieniu; a może nawet cud. Bo jak inaczej nazwać to, że kilkaset osób, które zwykle w takich sytuacjach chce po prostu iść na bankiet, w najwyższym skupieniu słucha przez dwie godziny romantycznych pieśni (Brahmsa, Schuberta, Jennera)? Wykonanych z chirurgiczną precyzją, jakby z dystansem (ironią?), co nie przeszkadza w osiąganiu temperatury wrzenia; najpiękniejszego stanu w kontakcie z muzyką, kiedy jest już prawie obojętne co i dlaczego, byle tylko trwało i unosiło. Genialny, zmysłowy seans terapeutyczny, któremu ulegli wszyscy - wykonawcy i słuchacze - poddając się bez oporów muzyce i hipnotycznym ruchom dyrygenta. Herreweghe znów był tak, jakby go nie było. Ale każdemu dyrygentowi trzeba życzyć takich umiejętności w budowaniu programu, w którym ze złożonej materii słowno-muzycznej ułoży się tak przejmująca opowieść o nocy, miłości, tęsknocie, śmierci. Po której jeszcze mocniej będzie się chciało żyć.

Pierwsza strona Poprzednia strona strona 2 z 2 Następna strona Ostatnia strona