W toczących się dyskusjach nad wprowadzeniem matury z religii czy finansowaniem z budżetu państwa metody in vitro pojawiły się głosy, że Kościół dąży do wprowadzenia państwa wyznaniowego i łamie jego neutralność światopoglądową. Te zarzuty byłyby prawdziwe, gdyby duchowni w debacie publicznej używali argumentów religijnych - napisał w Dzienniku Bogumił Łoziński.
W dyskusji o maturze z religii szczegółowe argumenty przeciwko tej propozycji wysunął mój redakcyjny kolega Cezary Michalski. Twierdzi on m.in., że poziom przygotowania katechetów daleko odbiega od poziomu ich kolegów uczących innych przedmiotów. Tymczasem po wprowadzeniu religii do szkół w 1990 r. wszyscy polscy katecheci mieli obowiązek uzyskania takiego samego poziomu wykształcenia jak inni nauczyciele i jak podkreślają przedstawiciele Kościoła, wymóg ten został spełniony. Potwierdzają to badania, które prowadziłem, pracując nad "Leksykonem zakonów w Polsce": o ile np. w 1997 r. w zgromadzeniu salezjanek, które zajmują się m.in. nauczaniem religii, wyższe wykształcenie miało 58 sióstr, o tyle w 2002 r. liczba ta wzrosła trzykrotnie. Podobnie jest w innych zgromadzeniach. Zapewne wśród nauczycieli religii są lepsi i gorsi pedagodzy, być może nawet poziom nauczania religii jest nieco niższy od średniej, ale nie na tyle, aby był to argument dyskwalifikujący ten przedmiot jako maturalny. Cezary Michalski argumentował także, że na religii młodzież uczona jest "paciorka" i dba się o jej rozwój duchowy, a tego nie da się ująć w ramy egzaminu maturalnego. Idąc takim tokiem myślowym, można się zastanawiać, z czego zdają egzaminy studenci teologii i ile "paciorków" muszą umieć, aby uzyskać stopień doktora czy profesora. Teza, że na religii nie jest przekazywana wiedza, jest absurdalna. Proponuję osobom ją formułującym zdanie egzaminu kończącego naukę religii w liceum, oczywiście z wiedzy, a nie ze znajomości "paciorka" czy stanu duszy. Jeśli zdadzą, przyznam im rację, ale jestem przekonany, że obleją. Mój redakcyjny kolega stawia też tezę, że biskupi próbują rozgrywać te problemy na płaszczyźnie politycznej. Owszem doszło do ich upolitycznienia, ale za sprawą polityków, szczególnie epigonów spod znaku PZPR, którzy zapowiedzieli zaskarżenie matury z religii do Trybunału Konstytucyjnego. Postawę SLD można wytłumaczyć sytuacją tej partii, gdyż wobec trudności ze sformułowaniem klarownego programu antyklerykalizm jest jednym z nielicznych elementów określających tożsamość postkomunistycznej lewicy. Michalski sugeruje także, że Kościół w Polsce jest tak silny, że wystarczy, gdy w spornych kwestiach przywoła polityków do porządku, a ci ustąpią. Teza ta, owszem, może być prawdziwa w stosunku do ugrupowań prawicowych, takich jak PiS i PO, którym zależy na dobrych relacjach z Kościołem. Można się zgodzić, że taki mechanizm zadziałał w przypadku wliczania stopnia z religii do średniej. Gdy w sierpniu minister Ryszard Legutko chciał się z tego pomysłu wycofać, szybko zrezygnował po ostrej reprymendzie jednego z hierarchów i swoich przełożonych. Jednak z samą obecnością religii na maturze nic takiego nie nastąpiło. Gdy sprawa spotkała się z ostrą krytyką publicystów, pilotujący sprawę abp Kazimierz Nycz tłumaczył spokojnie, że chodzi o czysto techniczną kwestię powiązania z maturą egzaminu na uczelnie teologiczne, a abp Józef Życiński zauważył, że Kościół nie będzie w tej sprawie prowadził "świętej wojny", a cała sprawa ma "rangę umiarkowaną". Kościół więc spokojnie czeka w tej sprawie na decyzję rządu.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.