Akta IPN nie są tylko świadectwem załamań ludzkich. Jest tam także wiele
świadectw bohaterstwa ludzi (także księży i zakonnic), którzy nie dali się
złamać - powiedział ks. Tadeusz Zaleski-Isakowicz, apelując o wyjaśnienie
kwestii agentury SB wśród duchownych „w duchu prawdy i miłosierdzia".
Różne oblicza agentury
Szczególne miejsce w pracy SB zajmowała agentura zbudowana jeszcze w latach pięćdziesiątych. W żargonie nazywano ją „agenturą szkoleniową”, ponieważ do pracy z tymi duchownymi byli kierowani młodzi funkcjonariusze SB i od nich uczyli się sztuki postępowania z księżmi, skutecznego werbunku, pozyskiwania wartościowych informacji. Warto przy okazji stwierdzić, że znaczna część funkcjonariuszy IV departamentu oraz całego pionu zajmującego się Kościołem należała do swoistej elity SB. Z reguły byli to ludzie dobrze wykształceni, posiadający dobre rozeznanie w sprawach kościelnych. Końcowy efekt ich pracy zależał bowiem w gruncie rzeczy od stopnia gotowości do współpracy agenta. Wobec księży funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa nie mieli przecież zbyt wielu możliwości wpływu na ich karierę, jak to miało miejsce w przypadku kandydatów na agentów ze świata ludzi świeckich. Większość z oficerów SB traktowała pracę w tej instytucji pragmatycznie, chociaż nie brakowało wśród nich hobbystów, autentycznie przejętych swoimi zadaniami. Bardzo rzadko natomiast można było wśród nich spotkać tzw. osobistego wroga Pana Boga. Spora grupa spośród nich uważała się za katolików, potajemnie praktykowała lub zezwalała na praktyki rodzinie. Według niektórych szacunków ok. 80 procent oficerów SB miało śluby kościelne, chrzciło swe dzieci itd. Znany był także przypadek, że oficer IV departamentu przemycał na Litwę dewocjonalia, które dostał od księdza, swego TW.
Zdarzały się przypadki, że werbunku dokonywano posługując się szantażem. Regułą jednak było, że agenci przymuszani do pracy byli mało efektywni, „wyginali się od współpracy”, jak nazywano takie zachowanie w żargonie. Zadaniem oficerów SB było pozyskać zaufanie swych TW i często im się to udawało. Dzisiaj, mówią byli oficerowie SB, wielu TW kłamie mówiąc, że współpracowało, gdyż byli szantażowani. W rzeczywistości większość współpracowała dobrowolnie.
Lata 80. były czasem wielkiego werbunku. W pierwszych dniach stanu wojennego przeprowadzono rozmowy ostrzegawcze z duchownymi, niektóre z nich później zaowocowały werbunkami. W trakcie tych rozmów nierzadko odwoływano się do emocji patriotycznych, sugerując, że współpraca uchroni społeczeństwo przed rozlewem krwi. Wcześniej przed rozmowami uważnie studiowano materiał zgromadzony w teczkach operacyjnych. Początkowo starano się rozmawiać na tematy neutralne, pytać, co na dany temat sądzi dziekan lub biskup. Starano się pamiętać o uroczystościach parafialnych, odpustach, rocznicach święceń, wszystko po to, aby zdobyć życzliwość, a później zaufanie „podchodzonego” w ten sposób księdza. Chodziło także o stworzenie stałej sieci prywatnych kontaktów, które w pewnym momencie zmienić się miały w kontakt operacyjny. Gdy ksiądz „dojrzał" do współpracy, prowadzony był nieoficjalnie, chociaż już wówczas najczęściej następowała jego rejestracja jako TW, jakkolwiek często nie następowało podpisanie zobowiązania o współpracy. Pierwszym etapem przyzwyczajania delikwenta do roli agenta było oswajanie go z pseudonimem. Najczęściej następowało to w ten sposób, że kandydat do werbunku był informowany, że jeżeli będzie potrzebował pomocy, ma zadzwonić na komendę i przedstawić się np., że dzwoni „Józef”. Później utrwalano ten zwyczaj, aż ostatecznie sam werbowany akceptował, że jest „Józefem”. Niektórzy sami wymyślali sobie pseudonimy. W ostatniej fazie „obróbki” przedkładano pisemne zobowiązanie do współpracy. Jednak taką ofertę składano tylko wówczas, gdy istniała pewność, że ksiądz, któremu była złożona, nie odmówi. Bywały przypadki, że duchowny godził się na współpracę odmawiając podpisania formalnego zobowiązania. Miał jednak pełną świadomość, że jest tajnym współpracownikiem SB. Ważnym elementem finalizującym proces werbunku było uzyskanie podpisu pod pokwitowaniem odbioru pieniędzy. Najczęściej podpisywano się pseudonimem operacyjnym.