Z powodu alarmu bombowego przerwano we wtorek w Białym Domu konferencję prasową rzecznika rządu. Dziennikarze musieli opuścić salę konferencyjną w zachodnim skrzydle budynku. Powrócili tam po 20 minutach, gdy alarm okazał się fałszywy.
Rzecznik rządu Josh Earnest powiedział, że prezydent Barack Obama był w tym czasie w Białym Domu, ale nie musiał opuszczać pokoju, w którym się znajdował.
Earnest poinformował, że alarm ogłoszono po anonimowym telefonie na policję z ostrzeżeniem o "zagrożeniu w sali konferencyjnej".
Secret Service, służba ochraniająca prezydenta USA, podjęła decyzję o ewakuacji dziennikarzy i personelu Białego Domu z sali konferencyjnej. "Dla bezpieczeństwa wszystkim konieczna była ewakuacja i sprawdzenie tego pomieszczenia" - powiedział Earnest.
Agenci Secret Service przeszukali salę. Niczego jednak nie znaleźli. Alarm odwołano, a dziennikarze powrócili na konferencję prasową.
Kilka godzina wcześniej, także po anonimowym telefonie, prawdopodobnie tej samej osoby co w przypadku Białego Domu, ewakuowano część pomieszczeń Kongresu USA. Alarm, tak jak w siedzibie prezydenta USA, okazał się fałszywy.
Wstrząsy o sile 5,8 w skali Richtera w północno wschodniej części kraju.
Policja przystąpiła do oględzin wyciągniętej z morza kotwicy.
Ogień strawił tysiące budynków na obszarze ok. 120 km kw., czyli powierzchni równej San Francisco.
W stolicy władze miasta nie wystawią przeznaczonych do zbierania tekstyliów kontenerów.