Pochodząca z Charkowa Anna przyjechała do Opola z 10-letnim synem. Jest zaskoczona zarówno skalą pomocy ze strony Polaków, jak i okrucieństwem wojny, przed którą musiała uciekać. "Tego, co przechodzą cywile, nie pokazuje żaden film wojenny" - uważa.
W chwili wybuchu wojny Anna mieszkała w Charkowie ze swoim 10-letnim synem. Gdy na miasto zaczęły spadać rosyjskie pociski, natychmiast podjęła decyzję o wyjeździe w bezpieczne miejsce.
"Widzieliśmy, jak na nasze miasto spadają rosyjskie rakiety i pociski. Poza tym, że mogliśmy schować się w piwnicach i liczyć, że w nas nic nie trafi, nie mogliśmy zrobić nic. Słyszeliśmy o kolejnych miejscach ataku Rosjan. W całej Ukrainie zrobiło się niebezpiecznie, a jaką korzyść z matki i dziecka może mieć broniąca się przez wojskiem armia?" - pyta retorycznie.
ATAK ROSJI NA UKRAINĘ [relacjonujemy na bieżąco]
Anna razem z setkami innych mieszkańców Charkowa, głównie kobietami z dziećmi, ruszyła na zachód. Wspomnienia tej drogi nadal wywołują u niej silne emocje.
"Widzieliśmy, jak na nasze miasto, na nasze domy, na ludzi, którzy tam zostali, spadają rakiety. Gdy na niebie pojawiał się błysk po odpaleniu kolejnego pocisku, ludzie automatycznie jak stali, tak padali na ziemię, bo nikt nie wiedział, gdzie on spadnie. Dopiero pod dłuższej chwili wstawaliśmy i szliśmy przed siebie, do kolejnego błysku. Nie wiem, ile razy tak było. Nikt nie liczył tej gimnastyki, ale było to straszne" - wspomina.
W końcu udało jej się dostać do pociągu jadącego do Polski, choć podróż sama w sobie była trudna.
"Na dworcu prawdziwe tłumy ludzi, którzy chcą wydostać się z piekła. Ale była też prawdziwa solidarność i zrozumienie. W pierwszych grupach pierwszeństwo miały kobiety z malutkimi dziećmi. Przepuszczano je bez dyskusji. Przyszła i nasza kolej. Pociąg był pełny do granic możliwości. Jeden wielki ścisk. W przedziale musiało się mieścić po 15 osób, korytarze były pełne, tak że nie można było przedostać się do toalety. Ale byliśmy szczęśliwi, że jedziemy tam, gdzie nie będą do nas strzelać. Gdy dojechaliśmy do granicy, czekaliśmy w olbrzymiej kolejce. Wiadomo, niemowlaki i małe dzieci miały pierwszeństwo. Ale żal było patrzeć na starsze kobiety, które cierpliwie czekały na swoją kolej. Niektóre prawie płakały, że od wielu godzin nic nie jadły. I polscy pogranicznicy. Po ich oczach widać było, że od wielu godzin pracują bez przerwy, żeby tylko jak najszybciej przepuścić nas przez granicę i starali się być bardzo mili, pomocni" - podkreśla.
Z Charkowa Anna wraz z synem dotarła do Opola z jedną torbą i plecakiem. Jest zaskoczona skalą pomocy, jaka na nich czekała.
"Przywieźli nas do akademika politechniki. Cały dla uchodźców, dobrze wyposażony. Były rzeczy, których nie mogliśmy zabrać z domu, a niezbędne do życia. Dużo ludzi tutaj nam pomagało i dalej pomaga. Polacy są cudowni i jesteśmy wam bardzo, bardzo wdzięczni. Ci, którzy zostali robią filmiki, na których widać, że Rosjanie nadal strzelają do cywilów, że życie w Charkowie i wielu innych ukraińskich miejscowości to prawdziwy dramat. Jak naprawdę jest na wojnie nam, kobietom, dzieciom, starszym, cywilom ogólnie, nie pokazuje żaden film wojenny. Jestem szczęśliwa, że udało się znaleźć bezpieczne miejsce dla mojego dziecka, ale martwię się cały czas o moich znajomych, przyjaciół, którzy nadal są w Ukrainie. Niektórzy walczą, wielu jeszcze czeka, albo nie może się wydostać. Modlę się, żeby to się skończyło i żeby było do czego wrócić".
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.