Podkreślam: ja nie wypieram się tych kontaktów, które były wtedy konieczne. Ale nigdy - powiadam - nikomu krzywdy nie uczyniłem - mówi w wywiadzie dla Gazety Wyborczej nowy metropolita warszawski arcybiskup Stanisław Wielgus.
- Czy był w życiu Waszej Ekscelencji jakiś moment przełomowy, w którym Ekscelencja powiedział: Nie ma odwrotu - zostaję księdzem? - To były wakacje. Szedłem ze stacji kolejowej do domu rodzinnego, a szło się tam 10 km. Akurat nie wyjechał po mnie ojciec na stację. Poszedłem więc pieszo. No i podczas tej wędrówki doznałem nagle mocnego olśnienia: że kapłaństwo to jest moja życiowa droga. - Czy seminarium to był czas beztroski? - Odpadły mi wówczas częściowo problemy materialne. Nie było już kłopotów z jedzeniem, spaniem. Ale proszę pamiętać, że to były czasy stalinowskie, 1956 rok. Wspominam to jako czas mocnej walki z Kościołem. W 1962 r. zostałem wyświęcony na księdza. Zrobiłem magisterium z historii Kościoła i zostałem wikariuszem. Najpierw w Zamościu, tam pracowałem przez rok. A później przez dwa lata w Lublinie. Pamiętam, że byłem wówczas niewiarygodnie zapracowany. Miałem około 30 godzin religii tygodniowo. Oprócz tego wszystkie obowiązki duszpasterskie. A więc spowiedzi, kazania, śluby, praca w kancelarii itp. Tutaj przydała się pracowitość i obowiązkowość nauczona w rodzinnym domu. Religii nie było wówczas w szkole, trzeba było więc organizować młodzież - po prostu łapać ją na ulicach i zapraszać do punktu katechetycznego. Za tę działalność zostałem wówczas opisany jako wróg Polski Ludowej. - Jakie były dalsze losy młodego ks. Wielgusa? - Po wikariacie w Lublinie biskup skierował mnie na studia filozoficzne na KUL. W 1968 roku zrobiłem tam drugie magisterium z filozofii. Potem znowu zostałem wysłany przez biskupa na wikariat - do Hrubieszowa. Tam pracowałem rok. Ale moją specjalnością było edytorstwo naukowych tekstów średniowiecznych. A ponieważ ktoś taki był potrzebny w międzywydziałowym zakładzie historii kultury średniowiecza KUL, rektor tam mnie zatrudnił. Doktorat zrobiłem w 1972 r. - Jak doszło do wyjazdu na Uniwersytet Monachijski w 1973 roku? - Zauważyłem w gablocie informację o możliwości ubiegania się o wyjazd na stypendium Fundacji im. Alexandra Humboldta do Niemiec. Niezmiernie trudno było je dostać, bo było to bardzo dobre stypendium. Jeśli je uzyskał, człowiek był zupełnie niezależny finansowo. Trzeba było mieć doktorat, znać dobrze język niemiecki, mieć co najmniej trzy publikacje w obcych językach, mieć pozytywną opinię od przełożonych i kontakt z jakimś instytutem, który zobowiązałby się, że przyjmie takiego stypendystę. Spełniałem wówczas wszystkie te normy. Uzyskałem stypendium i wyjechałem do Monachium. - Tak po prostu? - No, nie. Miałem olbrzymie trudności paszportowe. Tam się wtedy czepiało mnie SB. Wtedy właśnie musiałem spotykać się z tymi panami, którzy - jak mogli - próbowali mnie osaczyć. - To był pierwszy kontakt ze służbami? - Nie. Spotykałem się z nimi wcześniej, gdy wyjeżdżałem do NRD jako student. Już wtedy musiałem z nimi rozmawiać. Kto nie żył w tamtych czasach, ten nie jest w stanie pojąć tych wszystkich uwarunkowań, tego ciągłego śledzenia, inwigilowania, nachodzenia. - Czy SB nachodziła Księdza Arcybiskupa? - Oczywiście, i to wielokrotnie. - Już jako studenta starającego się o paszport do NRD? - Nie, później. Jako pracownika naukowego. - Przychodzili do mieszkania czy do gabinetu? - Czasem do mieszkania, czasem do gabinetu. Albo wykorzystywali okazje: jak ktoś czegoś potrzebował, to od razu się pojawiali. - O czym Ksiądz Arcybiskup z nimi rozmawiał?
Co najmniej 13 osób zginęło, a 73 zostały ranne w wyniku działań policji wobec demontrantów.
Główny cel reżimu jest jasny: ograniczyć wszelkie formy swobody wypowiedzi.
Spędzili oni na stacji kosmicznej Tiangong (Niebiański Pałac) 192 dni.
Dom dla chrześcijan, ale życie w nim codzienne staje się trudniejsze i niepewne.