Zdziwienie wywołała publikacja Rzeczpospolitej na temat zawartości teczki biskupa włocławskiego Wiesława Meringa, którą szeroko omówiły media elektroniczne - napisał w Gazecie Wyborczej Mirosław Czech.
IPN wydaje się nie rozumieć wniosku, jaki płynie z lektury owej instrukcji oraz praktyki jej stosowania: ten kto ustala definicję współpracy i określa jej warunki konieczne, staje się wyłącznym dysponentem transakcji. Druga strona w ogóle może nie być jej świadoma. Bo to nie ona inicjuje całe zdarzenie, nie jest jego elementem aktywnym i nie ona ustala reguły. Nie ma też oczywiście wglądu w dokumenty, które produkuje ktoś inny. Ale jak nie kijem go, to pałką. "Rzeczpospolita" zacytowała wspomnianą instrukcję jako dowód na szczególną perfidię kościelnych TW: "Księża, którzy do tej pory zostali ujawnieni jako tajni współpracownicy, zwykle tłumaczyli, że nie byli agentami, bo niczego nie podpisywali". I dodała: "Współpracy z SB zaprzeczali do tej pory tacy duchowni jak arcybiskup Stanisław Wielgus czy ojciec Konrad Hejmo. Przyznał się natomiast ks. Michał Czajkowski". Dlaczego "Rzeczpospolita" ograniczyła się jedynie do tych osób? A co z arcybiskupami: Józefem Michalikiem, Wojciechem Ziembą, Józefem Życińskim i biskupami: Zbigniewem Górnym i Wiktorem Skworcem, którzy również zostali zarejestrowani jako TW? Czy IPN ich rozgrzeszył, bo Żaryn publicznie udzielił świadectwa moralności przewodniczącemu Konferencji Episkopatu, czy oni również poddani zostaną nigdy niekończącej się lustracyjnej obróbce medialnej zależnie od aktualnych potrzeb Żaryna i spółki? Czy też ich przypadki są tak dęte, że podważają główną tezę IPN, że jak ktoś został zarejestrowany jako agent, to na pewno nim był, choćby nie był świadomy tego faktu i na nikogo nie donosił? Zawartość teczek wymienionych hierarchów powinna nauczyć lustratorów z IPN, że dla rzekomego werbunku wystarczył sam fakt rozmowy z księdzem, na przykład w biurze paszportowym lub przy okazji załatwiania pozwoleń na budowę. Funkcjonariusz SB nie musiał ujawniać, że jest ze służby - kierownictwo uznało bowiem, że powinien robić wszystko, by nie "spłoszyć" rozmówcy, który "dobrze rokował", bo z władzą w ogóle się kontaktował. W kościelnych dokumentach SB pełno jest konfabulacji i fałszerstw. Wpis, że ktoś przyjął jakiś pseudonim o niczym nie świadczy - ów "ktoś" po prostu mógł nie wiedzieć, że esbecy tak go określają. Podobnie jak wzmianka, że przyjął jakiś prezent. Ile bowiem warte są zapisy, że jako wynagrodzenie duchowny przyjął kwiaty na swoje imieniny lub butelkę nieśmiertelnego Napoleona - symbolu peerelowskiego luksusu, który dla wielu księży luksusem nie był, bo mieli powszechny dostęp do lepszych trunków? Nie trzeba było żyć w PRL, by wiedzieć, że dla przytłaczającej większości społeczeństwa za nawiązanie współpracy z SB uznawano pisemne zobowiązanie, składanie raportów i pobieranie wynagrodzenia. Wszystko inne, w tym spotkania "ze smutnymi panami", mogły być odbierane jako forma nieuniknionych kosztów życia w "najszczęśliwszym z ustrojów" lub represji. Tym bardziej że duchowni o swoich kontaktach z milicją i SB musieli informować przełożonych i często uzyskiwali ich przyzwolenie do kontynuacji niczego - w ich przekonaniu - nie zobowiązujących kontaktów. Jeśli więc któryś z biskupów lub księży mówi dzisiaj, że nie był TW i nie miał świadomości tajnych kontaktów - należy przyjąć, że mówi prawdę. Inna konstatacja wymaga twardych dowodów, a nie tylko wpisów samych esbeków. Co oczywiście nie oznacza, że wśród księży nie było agentów. Byli, ale o wielu mniej, niż to zapisano w esbeckich kartotekach.
Armia izraelska nie skomentowała sobotniego ataku na Bejrut i nie podała, co miało być jego celem.
W niektórych miejscach wciąż słychać odgłosy walk - poinformowała agencja AFP.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.
Kraje rozwijające się skrytykowały wynik szczytu, szefowa KE przyjęła go z zadowoleniem
Sejmik woj. śląskiego ustanowił 2025 r. Rokiem Tragedii Górnośląskiej.