Prokuratura chce przedłużenia o kolejne pół roku śledztwa ws. katastrofy kolejowej pod Szczekocinami, gdzie zginęło 16 osób, a ok. 100 zostało rannych. Zamknięcie postępowania uniemożliwia stan zdrowia jednego z podejrzanych, który ponownie trafił do szpitala psychiatrycznego.
O wystąpieniu do Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach o kolejne przedłużenie postępowania powiedział we wtorek PAP rzecznik Prokuratury Okręgowej w Częstochowie Tomasz Ozimek. Prokurator powiedział, że w postępowaniu wykonano już niemal wszystkie czynności dowodowe, przesłuchano prawie wszystkich świadków, także tych z zagranicy - dzięki międzynarodowym pomocom prawnym.
Po uzyskaniu ostatecznej opinii medyków prokuratura ponownie wezwała na przesłuchanie dyżurnych ruchu ze Starzyn i Sprowy, którym zarzuca nieumyślne spowodowanie katastrofy. Chodziło o przedstawienie im zarzutów w ostatecznej formie, z opisem charakteru obrażeń wszystkich poszkodowanych w katastrofie.
Dyżurna ze Sprowy Jolanta S. przyszła na przesłuchanie, nie przyznała się do winy. W prokuraturze nie stawił się natomiast Andrzej N., który pełnił służbę na posterunku w Starzynach. Od jego obrońcy prokuratura dowiedziała się, że mężczyzna ponownie trafił do szpitala psychiatrycznego w Lublińcu, gdzie w związku z pogorszeniem stanu zdrowia spędził już wiele tygodni po wypadku (po obserwacji biegli uznali, że Andrzej N. był w chwili katastrofy poczytalny).
Teraz śledczy zamówili u biegłych kolejną opinię - czy Andrzej N. będzie mógł uczestniczyć w czynnościach procesowych. Informacji spodziewają się na początku przyszłego roku. "Istnieje możliwość, że podejrzany nieprędko będzie mógł zostać przesłuchany. To uniemożliwia nam zakończenie śledztwa. Stąd decyzja o przedłużeniu postępowania o kolejne pół roku" - powiedział prok. Ozimek.
Prokuratorzy mogliby teoretycznie wyłączyć sprawę Andrzeja N. do odrębnego postępowania i oskarżyć tylko Jolantę S. Skutkowałoby to jednak koniecznością przeprowadzenia dwóch procesów, z olbrzymim materiałem dowodowym i dużą liczbą świadków. Prokuratura liczy, że uda się tego uniknąć.
Do katastrofy doszło 3 marca 2012 roku w pobliżu Szczekocin k. Zawiercia; na zjeździe z Centralnej Magistrali Kolejowej w kierunku Krakowa zderzyły się czołowo pociągi TLK "Brzechwa" z Przemyśla do Warszawy i Interregio "Jan Matejko" relacji Warszawa-Kraków. Pociąg Warszawa-Kraków wjechał na tor, po którym z naprzeciwka jechał pociąg Przemyśl-Warszawa.
Według prokuratury dyżurny ruchu ze Starzyn doprowadził do skierowania pociągu Warszawa-Kraków na niewłaściwy tor, co spowodowało czołowe zderzenie z drugim składem. Dyżurna ruchu z miejscowości Sprowa - według śledczych - wydała zezwolenie na wjazd pociągu relacji Przemyśl-Warszawa na tor, po którym jechał już pociąg z Warszawy do Krakowa.
Jak powiedział prok. Ozimek, śledczy mają już ostateczną kompleksową opinię specjalistów z zakresu kolejnictwa. Według liczącego 267 stron dokumentu, zawinili nie tylko dyżurni ruchu, ale też maszyniści obu pociągów, którzy zginęli w katastrofie.
Maszynista pociągu Warszawa-Kraków, jadący od strony Starzyn, kierowany przez Andrzeja N., kontynuował jazdę, mimo że na semaforze nie wyświetlił mu się - choć powinien - sygnał W24, informujący, że pociąg będzie jechał po niewłaściwym torze. "W takiej sytuacji powinien był zatrzymać pociąg i skontaktować się z dyżurnym ruchu, by wyjaśnić tę sytuację" - powiedział prok. Ozimek.
Błąd - według biegłych - popełni też maszynista pociągu Przemyśl-Warszawa, wpuszczony na ten sam tor przez Jolantę S. Ta dyżurna wpuściła pociąg na tzw. sygnał zastępczy (zezwalający na jazdę w szczególnej sytuacji). Jednocześnie - prawdopodobnie omyłkowo - włączyła sygnał W24 informujący, że pociąg będzie jechał po niewłaściwym torze. "Powstała sprzeczność, którą maszynista powinien był wyjaśnić, wcześniej zatrzymując skład" - powiedział Ozimek.
Już z wcześniejszych opinii biegłych wiadomo, że pociąg relacji Warszawa-Kraków na krótko przed katastrofą jechał 100 km/h. 400 metrów przed zderzeniem rozpoczął manewr hamowania, w chwili zderzenia miał prędkość 40 km/h. Skład relacji Przemyśl-Warszawa jechał 98 km/h i w ogóle nie zaczął hamować. Biegłym nie udało się ustalić, dlaczego tak się stało.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.