Ciemnota religijna i ciemnota antyreligijna są dziś w Polsce równie
kompromitujące.
Wewnętrzna potrzeba uczestnictwa
Wierzymy trochę inaczej niż kiedyś. Trochę dojrzalej. Oczywiście, w dalszym ciągu bardzo niedojrzale i głupio, przykładów mamy na to mnóstwo. Ale o naszej wierze wiemy trochę więcej, niż wiedzieli o swojej nasi dziadkowie czy ojcowie - siedemdziesiąt, pięćdziesiąt czy nawet trzydzieści lat temu. Zawdzięczamy to kulawej i nieporadnej, ale uporczywie przez kilkadziesiąt lat kontynuowanej katechizacji, aktywniejszemu niż w innych krajach duszpasterstwu, ale przede wszystkim - trwającej od II Soboru Watykańskiego modzie na jako taką przynajmniej orientację w sprawach wiary. Można dziś wierzyć lub nie wierzyć, ale wypada przynajmniej wiedzieć, o co chodzi. Ciemnota religijna i ciemnota antyreligijna są dziś w Polsce równie kompromitujące towarzysko.
Zjawiskiem unikatowym, praktycznie niemal nieznanym na Zachodzie, a u nas popularnym od ponad półwiecza, jest duszpasterstwo akademickie, w którym odnajduje się mniejszość studentów, ale o którego istnieniu wie się powszechnie. Działalność tych wspólnot w wielkim stopniu zmieniła "średnią intelektualną" polskiego katolika.
Kiedyś byliśmy przekonani, że im ktoś więcej godzin miesięcznie przesiaduje w kościele, tym musi być ciemniejszy. Rzecz w tym, że to się absolutnie nie sprawdza. Najciemniejsi są katolicy pozorni, ci tylko od metryki, Pierwszej Komunii i kościelnego pogrzebu. Duszpasterstwo, funkcjonujące trochę jak krwiobieg w Kościele, uczy dziś - czasem nieporadnie i nieumiejętnie, ale z pewnym wysiłkiem - właśnie myślenia o wierze. Uczy wyboru drogi, uczy samodzielności.
Skutki bywają różne. Niektórzy wybierają odejście. Socjologowie co jakiś czas dostarczają smutnych wskaźników dużej absencji na niedzielnej mszy świętej: obowiązek ten spełnia mniej niż połowa zobowiązanych. Nikt jednak nie zlicza tych, którzy pojawiają się na mszy świętej, słuchają Pisma Świętego i przystępują do komunii codziennie. Jest to ich obyczaj indywidualny, przez Kościół nigdy nienakazywany, ani nawet niepropagowany, nie jest to także żadna tradycja środowiskowa - bo taka nigdy nie istniała. Za każdym razem jest to więc wyraz indywidualnej wewnętrznej potrzeby, osobistej duchowości. W świetle własnych spostrzeżeń, głównie z inteligenckiego Mokotowa i z wiejskiej parafii na Suwalszczyźnie, stwierdzam, że na tych codziennych mszach świętych spotyka się średnio od półtora do dwóch procent całej ludności. W skali polskiej jest to więc co najmniej pół miliona osób! I nie dominują wśród nich bynajmniej "ciemne staruszki" - na Mokotowie widuję tam wielu pracowników i studentów okolicznych uczelni, w Przerośli spotykam sąsiadów, znanych z udziału w rozmaitych społecznych czy kulturalnych akcjach gminnych. Różnica daje się zauważyć w tym, że w Warszawie przychodzi na codzienne msze więcej ludzi młodych. I tu jednak, i tam jest to - na tę skalę - praktyka nowa.