publikacja 08.05.2025 10:42
Kiedyś byli kominowi kierowcy. Dziś mamy setki tysięcy kominowych chrześcijan. Co różni pierwszych od drugich?
Kominowy kierowca, chociaż nieźle radził sobie z kierownicą, nie wypuszczał się, jak mówiono w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, poza krąg, wyznaczony widokiem najwyższego w mieście komina. Jego lęki przed nieznaną, dłuższą trasą często były przedmiotem żartów, a niekiedy drwin.
Kominowy chrześcijanin, zapytany wczoraj wieczorem, co robi, odpowiadał: właściwie nic, patrzę na komin. Tych nic nie robiących były tysiące. Na samym Placu Świętego Piotra około pięćdziesięciu, obserwujących główny kanał Vatican News przeszło sto dwadzieścia. Doliczyć inne media. Pewnie wyjdzie kilka milionów, jeśli nie więcej. Mimo, iż z bardzo dużym prawdopodobieństwem można było spodziewać się fumata nera, czyli dymu czarnego. Zajrzałem rano na podgląd Placu, przy barierkach już zajmowano najlepsze miejsca.
Co kieruje nic nie robiącymi? Czyli obserwującymi komin? Chęć bycia cząstką dziejącej się historii? Nadzieja, że zostanie wybrany „mój kandydat”? Ciekawość? Lęk przed nowym w szerokim tego słowa znaczeniu? Może, wreszcie, świadomość bycia żywą cząstką organizmu, przez Świętego Pawła nazwanego Ciałem Chrystusa?
Rzadko zdarzało się, by wybór papieża nie zaskakiwał. W drugiej połowie ubiegłego i na początku tego stulecia na sześciu dwóch było pewniakami. A nawet ci zaskakiwali. Jeśli nie od pierwszych chwil, to w następnych latach pontyfikatu. Przekraczali schematy, otwierali drzwi dawno zamknięte, wytyczali nowe trasy. I każdy z nich był przez jednych krytykowany, przez drugich przyjmowany z radością i wdzięcznością.
Oburzył Franciszek wielu nie pojawiając się w tradycyjnym, obszywanym białym gronostajem mucecie i zwracając się do zgromadzonych przyjętym w Argentynie: dzień dobry. Ci sami oburzeni już nie pamiętali, albo – będąc młodymi – nie wiedzieli, że Jan Paweł II też w pierwszych dniach pontyfikatu miał swoich krytyków. Ich argumenty dziś mogą śmieszyć: zerwał z tradycją i pozdrowił zgromadzonych na Placu wiernych; rozpoczynał homilię od „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”; wreszcie potrafił, wędrując po watykańskich zakamarkach, przeskakiwać schody, co miało godzić w powagę urzędu. O innych wyrazach oburzenia przywiązanych do rodzimych następców Świętego Piotra Włochów, pisał nie będę.
Jeden komentarz znalazł moje uznanie. „Kardynałowie nie wybierają następcy Franciszka. Wybierają następcę Świętego Piotra”. To studzi nieco oczekiwania i każe przygotować serce, umysł, na kolejną niespodziankę.
Pomyślałem wczoraj, że ogłoszenie wyboru nowego następcy Świętego Piotra przypomina nieco sytuację człowieka, obdarowanego prezentem. Rozpakowuje go i widzi w małym, ozdobnym pudełku wysokiej klasy szwajcarski zegarek, oprawiony złotem, ze wskazówkami inkrustowanymi drogocennymi kamieniami. Obdarowany może wyrazić radość i wdzięczność dla hojnego ofiarodawcy. Może też powiedzieć: nie tego się spodziewałem.
Prawdopodobnie kilkanaście minut po ogłoszeniu wyboru spotkamy się z jednymi i drugimi. Rozradowanymi, wdzięcznymi i niezadowolonymi. Tak było po każdym wyborze papieża. Tak będzie i teraz.
Kluczem do radości i wdzięczności zawsze będzie otwartość na Boże niespodzianki.
Wokół komina