Z żółtego piachu nagle wyrasta coś czarnego. Wygląda to tak, jak byśmy, jadąc polną drogą, nagle dojechali do wielkiej asfaltowej drogi, ale takiej dla olbrzymów. Oto docieramy do czegoś, co kiedyś wrzało, syczało, bulgotało i wypalało wszystko, co żyło i co żyć jeszcze nie zdążyło. Lawa! Czarna, przenajczarniejsza.
Czas, czas, ciągle goni nas... Zaczynam się czuć jak Fileas Fogg w podróży dookoła świata. Każda minuta cenna.
Budzi nas gwałtownie zrywająca się wichura, która szarpie śpiworami. Zbieramy się dziś wcześniej i szybciej. Na śniadanie resztki kuskusu z wczoraj.(...)
Gubię okulary. Jaka szkoda, polubiłam je, a te zapasowe cisną za uszami. Jedziemy hamadą. Po obiedzie zostawiamy jak zwykle resztki pokarmu zwierzętom (których i tak nie ma). Jedzie się żmudnie, pod wiatr, wolno. Już wolę kamienie niż ten upiorny wiatr w oczy. Raz po raz któryś z kolegów robi mi zasłonę od nawietrznej swoim rowerem, wtedy jest trochę łatwiej. Robi się grząsko, zostaję trochę w tyle. Rower mnie nie słucha, ciskam go na ziemię. Mam dość! Po chwili jednak wstaję, przecież tu nie zostanę. Idę, bo przecież jechać się nie da. Za 3 dni Wigilia, a my gdzieś pośrodku niczego…
Tempo. Tempo jazdy uważam za szalone, no ale pojawiła się tak zwana presja. Wzbrania się przed tym każdy podróżnik, presja bywa frustrująca. Ja bym zmieniła nazwę „sztafeta” na „maraton”. Od pojutrza mamy codziennie jechać po
22 grudnia
Wiatr ustał, uff! Żwirową drogą dojeżdżamy do Al Foka – pierwszej miejscowości od kilku dni. Lokujemy się na stacji benzynowej (tradycyjnie) i nawiązujemy znajomość z Ahmedem Kadim, właścicielem obiektu, oraz remontujemy nadwerężone trudnym terenem rowery. Nieopodal jest kibelek z bieżącą wodą – bomba, będzie kąpiel!
– Chcecie zobaczyć starą medynę? – proponuje Ahmed. Co za pytanie, jasne, że tak! Po chwili pedałujemy ochoczo do starej części miasteczka, położonej w oszałamiająco pięknej dolinie. Niesamowity widok! Eldorado! Widzę w dole pasmo palm, soczystą zieleń pośród piaskowcowych klifów, skarp, pagórków. Po lewej na zboczu lepianki starego miasta. Nie ma wątpliwości – zostajemy tu na noc. Słońce już zachodzi, ale decydujemy się jeszcze na małą eksplorację lepiankowego labiryntu. Niektóre pomieszczenia są tak niskie, że trzeba się schylać, do innych prowadzą maluteńkie drzwi. Jedne domki są piętrowe, inne mają sklepienia wysoko, oparte na belkach, wypełnione liśćmi palmowymi i gliną. Znajduję skamieniałą muszelkę, potem jeżowca – dowody na to, że kiedyś było tu morze. Podobno kiedyś płynęła też tą doliną wielka rzeka, teraz pozostało tylko kilkanaście źródeł. Woda z nich częściowo wciąż zasila podziemne akwedukty starej medyny. Tubylcy twierdzą, że niektóre z korytarzy przechodzą na drugą stronę pobliskiej góry i że można nimi iść kilka kilometrów. Niesamowite. Tym bardziej że nie są to płytkie korytarze – widziałam takie na oko do
Klucząc po labiryntach starego miasta, dochodzę w końcu do szerszej alejki. Słyszę psi skowyt. Skąd dobiega ten lament? Idę za głosem, tak, to gdzieś tutaj. Rozglądam się, jest tylko wysoka ściana i… dziura w ziemi. Niewielka, zasłonięta częściowo olbrzymim kamieniem – to stąd dobiega tajemniczy głos. Psiak jest na dole, w lochu, w labiryncie akweduktów! Wołam chłopaków – pies woła o pomoc, musimy go wyciągnąć! Dla wszystkich staje się oczywiste, że nie zostawimy zwierzaka w tej rozpaczliwej sytuacji. Dominik najpierw odrzuca kamień, zaglądamy do środka. Coś się tam rusza, ale niewiele widać.
Studnia na oko ma 8-10 m wysokości
Powoli zmierzcha, biegniemy po latarki, trzeba opracować plan działania. Studnia na oko ma 8-
Akurat w tym miejscu nie ma wody, całe szczęście. Plecak nie zdaje egzaminu, próbujemy tego samego ze sztywniejszą sakwą. Też nic, zwierzak nie wchodzi do środka, choć żywo interesuje się jedzeniem, po prostu jest za mały, by wdrapać się do środka. Hamid robi lasso i próbuje złapac szczenię. – Hamid, udusisz go, a co, jeśli złapie się za głowe?! – jestem przerażona tym pomysłem. Decyduję się zatem na zejście na dół zapieraczką z asekuracją w postaci liny. – Spróbujemy jeszcze z plecakiem, niech zejście będzie ostatecznością – przekonuje Kasper. Racja, próbujmy. Nie udaje się, nic z tego, schodzę! Wiążę górną uprząż, chłopcy i zestaw gapiów chwytają za drugi koniec liny, ja zaczynam schodzić w dół. Boję się, bo ściany się trochę osypują, a lina jest żałosna. Po kilku „stopniach” w dół robi mi się gorąco, spoglądam w dół, szczeniak płacze, pot spływa mi po plecach, lina wrzyna się w ciało. Jak straszno… Decyduję się na odwrót, to nie ma sensu, musi być inny sposób. Gotowość do kolejnego zejścia deklaruje Dominik. Tymczasem tubylcy przybywają z ok. 6-metrową drabiną, spuszczają ją w dół na linie, pomimo liny ledwo sięga dna, buja się, nie budzi zaufania. Wychodzę na powierzchnię. Jakiś chłopak pożycza moją czołówkę i biegnie gdzieś. Po chwili wraca z wiadrem i drugą liną (podobną do naszej). Pokazuje nam na migi, żeby wiadrem nabrać zwierzaka. Dobry pomysł. Obwiązujemy wiadro na dwóch końcach linami i spuszczamy tę „nabierkę”. Mija już trzecia godzina zmagań wydobywczych. W końcu zestaw ratowników się przerzedza, jednak razem z Marcinem nie dajemy za wygraną. Ostatnie podejście i nagle piesek jakby wyczuł, że to jedyna szansa dla niego – wspina się na brzeg wiadra. – Ciągnij niebieską! – Teraz zieloną! – krzyczymy do siebie w podnieceniu, bo wiadro zaczyna nabierać wagi. Jeeeeeest!!! Wydobywamy wielką grudkę ubłoconego psiego nieszczęścia. Wszyscy się cieszą, nawet tubylcy asystują nam w radosnym uniesieniu.
Hurrra! Mamy psa!
– To suczka, będzie miała na imię Medina – obwieszczam. Hurrra! Mamy psa! – Hamid, przygarniesz ją? – Tak, Ania, wezmę ją do siebie, mija, mija Medina, mija mija – śmieje się Hamid i wiem, że mówi poważnie. Dobry chłopak z tego Hamida. W obozie Medina otrzymuje na własność dwa rowerowe odblaski, aby się nam nie zgubiła, montuję je w coś w rodzaju szelek. Wciąż jednak pozostaje dla mnie niebywałą zagadką, skąd wzięło się to małe stworzenie głęboko pod ziemią…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.