Ogrom tragedii na Haiti po trzęsieniu ziemi jest nie do opisania: brak wody, brak jedzenia, wszędzie wyciągnięte ręce z prośbą o pomoc. Dzieci wywożone do USA czy Kanady do adopcji, bieda, brud, obojętność tych, którzy przeżyli, na śmierć czy cierpienie innych - tak polscy ratownicy opisują sytuację w stolicy kraju, Port-au-Prince.
54 polskich ratowników z różnych miast Polski wróciło do Polski w niedzielę wieczorem. Na Haiti spędzili tydzień. We wtorek ratownicy - już w swoich rodzinnych miastach - rozmawiali z dziennikarzami PAP.
"Szokiem było to, w jakich warunkach żyją ci ludzie, wyglądało to jak wysypisko śmieci. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Czas zatrzymał się tam 200 lat temu. I do tego jeszcze trzęsienie ziemi, która dopełniło ten obraz rozpaczy" - opowiadał we wtorek na spotkaniu z dziennikarzami aspirant Dariusz Szaryński, jeden z pięciu pomorskich strażaków, którzy brali udział w akcji ratunkowej na Haiti.
"Setki, tysiące ludzi żywi się odpadkami i żyje w domach skleconych z tego, co znajdą" - mówił z kolei dowódca łódzkiej grupy poszukiwawczo-ratowniczej mł. bryg. Makary Szulc. Dowodził on grupą sześciu ratowników z trzema psami. Jak przyznał, od początku akcji wszystko nie szło po myśli ratowników.
"Opóźniony wyjazd ze względu na brak środka transportu lotniczego. Kłopoty na miejscu związane z przedostaniem się z Dominikany na Haiti wynajętymi samochodami. Konieczność spania na granicy w samochodach, bo po zapadnięciu zmroku była ona zamknięta ze względu na niebezpieczeństwo napaści przez miejscową ludność i więźniów, którzy uciekli z więzienia" - mówił w rozmowie z dziennikarzami Szulc.
Po dojechaniu na miejsce część polskiej grupy rozbiła obóz - stawiała namioty, zajmowała się organizacją wody i jedzenia, a druga część ratowników od razu przystąpiła do działań.
Ratownicy przyznają, że na miejscu wszystko musieli załatwiać we własnym zakresie, bo struktury państwowe na Haiti praktycznie nie istnieją. "Jeśli chcieliśmy mieć samochód, trzeba było za niego zapłacić, żeby wejść do działań" - tłumaczył Szulc.
Z kolei kpt. Tomasz Czyż z grupy pomorskiej podkreślił, że wbrew niektórym relacjom medialnym, nie było wśród miejscowych żadnych aktów agresji czy niechęci wobec ratowników. "Faktycznie słychać było czasami strzały, ale to ludzie bronili swojego mienia przed grabieżami. Wiele osób dziękowało nam za pomoc, mówiąc po prostu +God Bless You+" - dodał.
O tym, jak wyglądał dzień pracy, opowiadał starszy strażak Marcin Ratajczak z Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej z Poznania, który w akcji ratowniczej wziął udział z psem Bilasem. "Wstawaliśmy rano, pod eskortą wojska jechaliśmy na miejsce pracy, prowadziliśmy działania ratownicze i byliśmy odwożeni do obozu. Czasem zdarzało się, że byliśmy wycofywani z sektora poszukiwań z powodu zamieszek: ludzie walczyli o wodę i żywność. Byliśmy dobrze wyposażeni, więc wspomagaliśmy też inne ekipy ratownicze" - mówił Ratajczak.
"Uczestniczyliśmy w działaniach prowadzonych w nocy: było zgłoszenie, że są dwie żywe osoby w zawalonej szkole przykatedralnej. Okazało się to nieprawdą, ale praca trwałą całą noc. Pracowałem też przy poszukiwaniach siedmioletniej dziewczynki, która dzień wcześniej wołała o pomoc. Okazało się jednak, że nie przeżyła nocy" - dodał strażak.
Dla ratowników szokująca była obojętność ludzi na nieszczęście własne i innych. Ratownik medyczny kpt. Artur Baszczyński mówił, że ludzie chodzą i nie zwracają uwagi na cierpiących, rannych czy na leżące zwłoki. "Jakby to leżał jakiś przedmiot" - powiedział PAP.
Ratownicy musieli pracować z trudną świadomością, że nawet jeśli komuś pomogą - wydobędą spod gruzów, taka osoba może nie przetrwać.
Jak mówił dowódca łódzkich ratowników, jeśli nawet wydobywa się ludzi spod gruzów, zostają oni opatrzeni, to nikt później nie chce się nimi zająć. Makary Szulc opowiadał, że jest tam bardzo dużo ludzi poszkodowanych - raz opatrzonych. Widać, że noszą opatrunki od kilku dni, po prostu - nie mają żadnego zabezpieczenia medycznego.
"Pojawia się problem, że większość takich osób zostawia się na ulicy, bo albo nie ma czym ich przewieźć do szpitala, albo nie ma gdzie, bo wszystkie szpitale polowe są przepełnione. Nie można było z tymi ludźmi nic zrobić. Robimy wszystko, co możemy z pełną świadomością, że jeśli ktoś tą osobą się dalej nie zajmie, to nic z tego nie będzie" - przyznał ratownik.
Celem ataku miał być czołowy dowódca Hezbollahu Mohammed Haidar.
Wyniki piątkowych prawyborów ogłosił w sobotę podczas Rady Krajowej PO premier Donald Tusk.
Franciszek będzie pierwszym biskupem Rzymu składającym wizytę na tej francuskiej wyspie.
- ocenił w najnowszej analizie amerykański think tank Instytut Studiów nad Wojną (ISW).
Wydarzenie wraca na płytę Starego Rynku po kilkuletniej przerwie spowodowanej remontami.