Kowidowe szczepienia dają społeczeństwu ważną okazję zauważenia, że przyjąć szczepionkę to nie znów takie nic.
Czas szybko płynie. Już połowa maja, epidemii w Polsce dzień 437. Półtorej miesiąca temu byliśmy gdzieś na szczycie trzeciej fali, dziś powoli zaczynamy żyć jakby to wszystko było już przeszłością. Nowych zakażeń znacznie więcej niż rok temu, tyle że znacznie też więcej osób już mniej czy bardziej odpornych. Po przechorowaniu czy po zaszczepieniu. Póki co, w najbliższym czasie kolejna wielka fala raczej nam nie grozi. Co będzie dalej, zobaczymy...
W tym morzu ulgi dwa pomysły, przyznaję, bardzo mi się nie podobają. Pierwszy to tzw. paszport kowidowy. Nazywany coraz częściej szczepionkowym. O ile rozumiem, że takiego dokumentu mogą domagać się kraje, do których chcielibyśmy się udać w podróż, o tyle ciągle jestem przeciwnikiem wprowadzania, było nie było, dyskryminujących rozwiązań na naszym rodzimym podwórku. Tak, dyskryminujących. Pisałem niedawno o tym, ale powtórzę: nie można praw obywatelskich – choćby możliwości pójścia do kina – uzależniać od tego, czy ktoś zdecydował się zaszczepić czy nie. To byłby niebezpieczny precedens. Kto zaręczy, że idąc tą drogą ktoś niebawem nie wymyśli, że np. z komunikacji publicznej skorzystać będę mogli tylko ci, którzy zgodzą się na wszczepienie czipa z lokalizatorem? Dla nas wszystkich bezpieczeństwa oczywiście.
Zwrócę przy tym uwagę, że zupełnie nie rozumiem dlaczego ów paszport nazywa się szczepionkowym, a nie kowidowym. Ci co przechorowali albo wykryto u nich przeciwciała się nie liczą? Przywileje tylko dla tych, którzy dadzą się nakłuć? To już pachnie spiskiem. Tak, wiem, nasz rząd wyraźnie mówi o paszporcie kowidowym, obejmującym także ozdrowieńców. Tym bardziej dziwię się, że w publicznej dyskusji tak często upraszcza się sprawę i wszystko sprowadza do zdrowia w strzykawce. Zapominając nawet o rzeszy tych, którzy z przyczyn medycznych szczepić się nie powinni, bo ponosiliby ryzyko znacznie większe, niż zwykły śmiertelnik...
Po drugie, nie podoba mi się pojawiający się coraz częściej w przestrzeni publicznej (patrz włodarze Wałbrzycha) pomysł przymusowych szczepień. Wiem, istnieje obawa, że gdy teraz epidemia przygasa, nie tylko ci, którzy nigdy się szczepić nie zamierzali, ale i wielu wahających się zrezygnuje ze szczepień. Ale to nie jest dobry pomysł. Człowiek musi mieć prawo decydowania w kwestiach związanych z własnym zdrowiem. Nie można przecież nie zauważyć: zakażenie tym koronawirusem ciężko przechodzi tylko mniejsza część społeczeństwa, a śmiertelnym okazuje się dla 2-3 procent. Przy tym stopniu zagrożenia ciężkim jej przebiegiem nie ma powodu, by zmuszać wszystkich do podjęcia ryzyka zaszczepienia się. Tak, ryzyka.
Na stronach rządowych znaleźć można informację, że na niecałych 15 milionów wykonanych szczepień (na 13 maja) zarejestrowano jedynie ciut ponad 8 tysięcy niepożądanych, poszczepiennych odczynów. To mniej więcej jeden na dwa tysiące. I tu mam poważne wątpliwości. No bo jeśli to takie rzadkie, to statystycznie rzecz biorąc powinien znać jednego, może dwóch, trzech (to już i tak znacznie powyżej średniej statystycznej), którzy mieli w związku z przyjęciem szczepionki jakieś sensacje. Tymczasem znam takich ludzi znacznie więcej. Nie sądzę, by akurat w moim środowisku nastąpił jakiś wysyp niepożądanych poszczepiennych reakcji. Myślę, że wiele z nich, jeśli w odczuciu poszkodowanych nie zagrażają życiu, nie jest po prostu zgłaszanych. Ból ręki? A, nie liczy się. Gorączka 38? No ale tylko dwa dni. I tak tracimy możliwość realnej oceny co i jak. Także na przyszłość. Bo nie powiedziane, że jakieś skutki szczepień nie pojawią się za parę lat.
Myślę, że w tym powszechnym szczepieniu jest jednak sporo dobra. Faktycznie, zabezpieczamy się w ten sposób przed kolejnymi falami pandemii, chronimy życie własne i innych. Czas pokaże, czy lekarstwo nie było gorsze od choroby; dziś tego odpowiedzialnie wykluczyć się nie da. Dostrzegam jednak w tym jeszcze jedno dobro: oto w społeczeństwie wzrasta świadomość, jak można czuć się po szczepieniu. I że jednemu nic po nim nie dolega, drugiego tylko boli ręka albo jest osłabiony, a trzeci ma gorączkę 39 i wymiotuje. Proszę sobie uzmysłowić: coś podobnego od wielu lat fundujemy naszym dzieciom. I to wiele razy, od wczesnego dzieciństwa. Nawet wtedy, gdy nie dzieci chcemy chronić, ale ich matki (jak przy różyczce). Jeśli jednemu dziecku po szczepieniu nic nie jest nie znaczy, że inne nie może mieć poważnych dolegliwości, prawda? Tylko że te małe nawet nie mogą się poskarżyć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.
Według przewodniczącego KRRiT materiał zawiera treści dyskryminujące i nawołujące do nienawiści.
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.