Problemy naszego Kościoła, także gromadzenie się świeckich wokół suspendowanego kapłana, wynikają z deficytu duchowości i słabej formacji do życia wewnętrznego – mówi ks. prof. Andrzej Muszala.
Szukałem w Polsce, i z całym szacunkiem – nie znalazłem miejsca, w którym formowano by mnie przez rok do pogłębionego kontaktu z Bogiem. Tymczasem we wspomnianej wcześniej wspólnocie mogłem mieszkać wraz z dwoma innymi księżmi francuskimi i codziennie modlić się przez dwie godziny w ciszy – godzinę rano i godzinę wieczorem. I jeszcze trzy razy w tygodniu w środku nocy. Codziennie otrzymywaliśmy nauki wyjaśniające, o co chodzi w takim przebywaniu sam na sam z Bogiem. Z perspektywy czasu mogę dziś stwierdzić, że jeżeli człowiek jest prawidłowo rozwinięty duchowo, dziwne pomysły nie przyjdą mu do głowy. Wynikają one z braku formacji, a to sygnał, że nie ma w nim podstawowych wartości duchowych. Musi wtedy mieć Chrystusa Króla, ogłoszonego przez parlament.
Cóż jednak dałby taki akt? Byłby kolejnym znakiem zewnętrznym (jak wiele ich już mieliśmy!), który do niczego nie prowadzi. Co więcej, mógłby on być nawet bardzo niebezpieczny, ponieważ groziłby zatraceniem tego, co bezcenne w Chrystusie, i co tak zażarcie chcieli obronić ojcowie patrystyczni oraz chrześcijanie pierwszych wieków – przekonanie, że Syn Boży jest także prawdziwym człowiekiem. Jeżeli traktujemy Go jako podwójnego Króla (przecież On i tak jest Królem Wszechświata!), to przesuwamy niebezpiecznie akcent w stronę Jego boskości do tego stopnia, że w naszej świadomości przestaje być człowiekiem – jednym z nas! Grozi to popadnięciem w herezję, która szerzyła się w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, odczłowieczania Chrystusa, która w konsekwencji prowadziła do twierdzenia, że nie mógł On umrzeć na krzyżu. Dlatego Sobór Chalcedoński w 451 roku wspaniale uchwalił, że Chrystus jest prawdziwym Bogiem, ale też prawdziwym człowiekiem, czyli ma podwójną naturę. I nic więcej nie trzeba dodawać! Wielu chrześcijan ciągle jednak ma skłonności dodatkowego koronowania Chrystusa tak, że przestaje patrzeć na Niego jak na prawdziwego człowieka, który – jak my – doświadczał chorób i umarł. W tym, co robi mój brat w kapłaństwie, ks. Natanek, tkwi tu poważne niebezpieczeństwo.
To przykre, ale świeccy, którzy tak łatwo dają się zwieść, też mają niedostateczną formację duchową. Żyjemy w Polsce w dość powszechnym, aczkolwiek fałszywym przekonaniu, że mamy wielu dobrze uformowanych katolików świeckich. Powiem coś bardzo kontrowersyjnego (nie chcę tu generalizować, gdyż nie dotyczy to wszystkich) – oni nie tyle są uformowani, ile raczej przysposobieni do życia według pewnych przepisów: co robić, żeby uniknąć potępienia – spowiadać się, brać udział w rekolekcjach, chodzić na niedzielną Mszę św. itp. – wtedy „będziesz zbawiony”. Owszem, to jest ważne, ale najważniejsza jest świadomość, na którą zwracają uwagę św. Teresa z Avili i św. Jan od Krzyża – że człowiek duchowo się rozwija! Tymczasem my w Kościele w ogóle nie mówimy o wzroście duchowym! Jeżeli człowiek ma dwadzieścia parę lat i otrzymał już podstawową formację, to nie może na tym poprzestać! Musi ciągle szukać – jak oblubienica z „Pieśni nad Pieśniami” – Tego, którego miłuje, rozwijać się, dążyć do doskonałości! I jeśli tego nie uczyni, będzie angażował się jedynie w „zewnętrzne akcje”, nie wiedząc, że jest wezwany na szczyty, które ukazuje autorka „Twierdzy wewnętrznej”. Tu jest – według mnie – ostateczne źródło różnego typu dziwacznych pomysłów w Kościele.
My sami, księża, musimy uderzyć się w pierś – trzymamy świeckich na poziomie pierwszego mieszkania, używając metafory św. Teresy, gdzie szczytem doskonałości jest unikanie grzechu. To bardzo statyczne, smutne (i nudne!) przeżywanie wiary; to zwykły minimalizm! Teresa z Avili ukazuje siedem etapów rozwoju duchowego, które prowadzą do zjednoczenia z Bogiem. Prawdziwy chrześcijanin, jak mówi św. Paweł, cały czas jest w biegu, żeby posiąść Chrystusa. A On stale go prowadzi. Życie z Chrystusem to wielka przygoda!!! Jeżeli chrześcijanie tego nie wiedzą, to nie można mówić o ich formacji, bo nie znają tej podstawowej prawdy!
Dlatego pustelnie są miejscami tak ważnymi; tam człowiek uczy się praw wzrostu duchowego. Teresa z Avili jest doktorem całego Kościoła, to znaczy, że jej przesłanie dotyczy nie tylko rodziny karmelitańskiej, lecz całej wspólnoty wiernych. Ona już jako dziecko budowała sobie w ogródku pustelnie, gdy zaś wstąpiła do zakonu i widziała, że jej klasztor to wielki konglomerat, w którym żyje około 100 sióstr, zapragnęła samotności. I odeszła wraz z czterema osobami do małego domku św. Józefa, by odnaleźć ciszę. Wszyscy, którzy szukają pogłębionego kontaktu z Bogiem, robią to samo – odchodzą na miejsce pustynne, do pustelni… Tak robił sam Jezus! Ciągle znajdujemy Go gdzieś na odludziu, na górze, w zagłębieniu skały, nad brzegiem Jeziora Galilejskiego… Naśladował go w tym Jan Paweł II, który skądinąd miał doskonałą formację karmelitańską i nieustannie wczytywał się w dzieła św. Jana od Krzyża. Kto dziś o tym wspomina?...
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.