Co z tą wolnością?

"Biblia nakazuje nam mówić: »tak, tak, nie, nie«, dlatego i ja muszę powiedzieć prawdę o wolności religijnej w Chinach" - oświadczył sekretarz generalny kontrolowanego przez rząd Kolegium Chińskich Biskupów Katolickich ks. Jos Ma Yinglin. Podkreślił, że nie może milczeć "w obliczu wypaczonego obrazu, nakreślonego przez USA na temat wolności religijnej w moim kraju". Według niego, osąd przedstawiony w raporcie opiera się na zwykłych plotkach, a przecież od czasu "otwarcia się kraju na świat i rozpoczęcia w nim reform wszystkie rodzaje religii odnotowały szybki wzrost". "Religia w Chiny przeżywa obecnie rozkwit" - dodał ks. Ma. Na wspomnianej naradzie poinformowano, że chociaż rządząca Komunistyczna Partia Chin jest ateistyczna i propaguje ateizm, ponad 100 mln Chińczyków, czyli ok. 7,7% mieszkańców kraju należy do różnych wspólnot wyznaniowych: protestanckich, katolickich, buddyzmu tybetańskiego, muzułmańskich, taoizmu i innych. W całym kraju ok. 17 tys. ludzi wierzących zostało wybranych na deputowanych do parlamentu lub są członkami Chińskiego Ludowego Doradczego Zgromadzenia Politycznego na różnych jego szczeblach. Dokument amerykański podał jako przykład łamania wolności religijnej w Chinach skazanie na śmierć Gong Shenglianga, samozwańczego pastora podziemnego protestanckiego Kościoła Chin Południowych. W odpowiedzi na to pastorka Gao Ying z Chińskiej Rady Chrześcijańskiej stwierdziła, że kara śmierci była uzasadniona kryminalną działalnością Gonga a nie jego przekonaniami religijnymi. "Co więcej, nigdy nie można go było nazywać pastorem, zważywszy na stan jego umysłu i czyny, które były wielkim odejściem od chrześcijaństwa, a jego tzw. Kościół głosił tylko przesądy" - podkreśliła pastorka. Zarzuciła mu ponadto nadużycia finansowe na sumę prawie pół miliona dolarów i zgwałcenie ośmiu kobiet. Na zawartą w raporcie krytykę prześladowań przez władze sekty Falungong odpowiedział mistrz Sheng Hui, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Buddystów w Chinach. Według niego represji przeciw temu ruchowi nie można nazywać prześladowaniami religijnymi, gdyż Falungong nigdy nie może być uważany za religię. Twórca ruchu Li Hongzhi "ukradł wiele pojęć właściwych buddyzmowi, przybrał je w szaty swej sekty, aby wyglądać na świętego, każdy jednak, kto choć trochę orientuje się w buddyzmie, dostrzeże tu jego niewiedzę" - podkreślił Sheng. Również wiceprzewodniczący Chińskiego Stowarzyszenia Islamskiego hadżi Shamsuddin zaprzeczył, jakoby w Ujgurskim Regionie Autonomicznym w Sinkiangu były prześladowania religijne. Potwierdził on, że istotnie zburzono tam kilka "pseudomeczetów", zbudowanych jedynie po to, aby szkolić terrorystów i siać nienawiść wśród różnych grup etnicznych. "Twarda i zdecydowana akcja rządu chińskiego przeciw tym bezprawnym działaniom zapewniła bezpieczeństwo Chińczykom i wniosła swój wkład do globalnej kampanii antyterrorystycznej" - powiedział Shamsuddin. Podkreślił, że rząd nigdy nie prześladował islamizmu z powodu podejrzanych grup o nieczystych intencjach i dodał, że z funduszy państwowych przeznaczono ponad 1,2 mln dolarów na utrzymanie i ochronę meczetów oraz na druk książek i czasopism w języku ujgurskim. Za całkowicie bezpodstawne uznał zarzuty amerykańskie o surowej kontroli władz nad działalnością buddystów tybetańskich Siódmy Nagtsang Jampa Ngawang Żyjący Budda. "Jeśli znajdziecie się w Tybecie, zobaczycie działalność religijną oraz uczących się i dyskutujących mnichów i mniszki, kiedykolwiek zechcecie zajść do klasztorów i świątyń" - oświadczył Siódmy Żyjący Budda.